niedziela, 28 grudnia 2014

Mały wrażliwiec

Staś nie śpi.
Bałam się tych świąt. Bałam się, gdyż tydzień przed synu wszedł w tryb "Staś nie śpi", usypianie w dzień było długotrwałe i męczące dla nas obojga. Poza tym okazuje się, że nowe rzeczy trzeba u niego wprowadzać powoli i bardzo zwracać uwagę na reakcje. Położony na nowej macie edukacyjnej przez pięć minut miał szeroko otwarte ze zdziwienia oczy, przez następną godzinę nie mógł się uspokoić, żeby pójść spać. Dlatego mata leży i będzie wprowadzana w jego życie po jednej zabawce. Nie ucieknie ;) Część problemów ze spaniem w dzień bierze się też pewnie z tego, że uparcie nie chcę go w dzień usypiać podawaniem piersi. Jest to absolutnie ostatnia deska ratunku, do której uciekam się dość rzadko, gdy już naprawdę nic a nic nie działa. A najlepszy na zasypianie i tak jest tata, bo nie pachnie mlekiem i nie rozprasza ;) Więc sumując te przedświąteczne doświadczenia bałam się, jak sobie poradzi w nowych miejscach. Ale było w miarę ok. U moich rodziców na wigilii pospał może z 10 minut u taty na rękach, ale poza tym był pogodny i łaskawie rozdawał uśmiechy i okrzyki. Odbił sobie przy zasypianiu nocnym, gdy "schodził" z niego cały dzień wrażeń (czyli trzy godziny). Dzień później u teściowej też nie bardzo spał, ale wróciliśmy wcześniej do domu i dramatu nie było. Czyli: uff, przeżyliśmy.

A dzisiaj położony na brzuchu przetoczył się na bok, pobrał piłkę i przetoczył się dalej na plecy. Taka sytuacja.

PS Czy PT Czytacze życzą sobie, żebym założyła nowego bloga na marudzenie o dziecku (MOAR BLOGS!), czy przeżyją marudzenie tutaj? ;)

czwartek, 18 grudnia 2014

To niechcący!

Trochę przypadkiem, ukradkiem, niezupełnie świadomie zostałam super duper eko chustującą mamą wyznającą rodzicielstwo bliskości. A przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz.
Pierwsze testy kółkowej.

No tak. "Eko" jestem, bo od paru tygodni używamy pieluch wielorazowych. Tak, znaczy pierzemy. Nie, nie jest to tetra. Przy czym nie jesteśmy ortodoksyjni, na spacery i w nocy Młody jest w jednorazówkach. Wielorazówki są tylko w domu, a zdecydowaliśmy się na nie głównie ze względów ekonomicznych z początku (dla ciekawych bardzo dobre zestawienie jest tu). Względy powiedzmy-że-ekologiczne doszły później, jak trochę zaczęło nas przerażać nieustanne wynoszenie worków ze zużytymi pieluchami. Wiecie, że w ciągu całego pieluchowania dziecka można wyprodukować tego jakąś tonę? I gdzieś to trzeba zmieścić, te wszystkie słabo rozkładalne śmieci. Trochę brrrr.

Chustująca mama, no tak. Noszę, gdyż dziecko jest do tego przyzwyczajone, tak powiem przewrotnie. Przyzwyczajało się całe 9 miesięcy, które spędziło wewnątrz mnie i nie sądzę, by na pstryk wolało leżeć nieruchomo w łóżeczku, to dla niego novum, po prostu. Niech się przyzwyczaja stopniowo. Poza tym jeszcze nadrabiam te pierwsze dni rozdzielenia, gdzie ja byłam na 3. piętrze szpitala, a Staś na parterze. Mam wysoką potrzebę tulenia syna i jakoś nie mam ochoty za to przepraszać. A chusta jest cudownym wynalazkiem, bo tulimy się, a ja mam wolne ręce i lepiej mi w kręgosłup. Win-win, że tak powiem.

Pod "rodzicielstwem bliskości" będzie u nas spanie razem i karmienie piersią. Na wstępie powiem, że niekoniecznie lubię określenie "rodzicielstwo bliskości". To tak, jakby mówić, że rodzice karmiący butelką i z dzieckiem śpiącym w łóżeczku wyznawali rodzicielstwo dalekości, co jest bzdurą, bo też przecież są blisko, tylko inaczej. I jakoś nie wierzę, że dziecku dzieje się jakaś okropna krzywda. U nas ta bliskość częściowo wynika z tego, co pisałam akapit wyżej, a częściowo z karmienia piersią. Gdyż spanie ze Stasiem sprawia, że budzi się tylko symbolicznie, z zamkniętymi oczami je i idziemy spać dalej. Bez stresu, dramy, usypiania, odkładania. Problem, z jakim często borykają się mamy karmiące naturalnie i śpiące z dziećmi, czyli dziecko śpi pod warunkiem, że ma sutek w buzi, rozwiązałam w ten sposób, że siadam do karmienia i biorę Stasia na ręce (nie wstając z łóżka). A jak się już naje i zasypia, to odkładam go obok siebie i śpimy dalej. Karmienie na leżąco zachodzi u nas przy pierwszym zasypianiu nocnym, po kąpieli. To czas na tulanie i długie jedzenie - dzięki temu Młody śpi w pierwszym rzucie po 3,5 do 5 godzin. I rozwiązana zagadka wyspanej Asty ;)

A, i nieprzypadkowo napisałam w pierwszym akapicie, że RB się "wyznaje". Mam wrażenie, że dla niektórych rodziców ten sposób wychowywania dziecka przekształca się w jakąś formę religii, a neofici zawsze mnie trochę przerażają ze swoim zapamiętaniem ;)

No, to znowu było o dziecku. Może następny wpis będzie o czym innym (ale szczerze wątpię :D).

niedziela, 30 listopada 2014

Ja wam mówię: jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze, ale nie najgorzej jest

Mam 29 lat.

Mam
męża, syna, dwa koty, nieskończone studia, niedoleczoną depresję, na koncie parę zawodowych porażek i parę fajnych projektów, wspaniałych przyjaciół i znajomych, cudownych rodziców, duże grono internetowych znajomych, które zawsze jest i wspiera, gdy zajdzie konieczność.

Staję się
matką, to proces długotrwały; chustoświrką (od chust do noszenia dzieci, jakby kto nie wiedział), powoli wracam do bycia jogoświrką (na razie jedno popołudnie z jogą w tygodniu).

Chcę
w zasadzie na razie niewiele i dobrze mi z tym. Przespana noc jest dość wysoko na liście, ale to by trzeba było ponegocjować ze Stanisławem, ale on jest na razie w wieku, kiedy mało co da się wynegocjować. Parę chust bym chciała, ale też nie mam jakieś spinki. Przydałoby się zdrowie i żeby mnie dopadła amnezja, jeśli chodzi o poród, bo nie chcę mieć jedynaka. W dalekiej perspektywie chcę na kurs InDesigna do Krakowa.  No i czekoladę. Czekolada jest zawsze mile widziana.

No to teraz zanućcie ze mną.


środa, 12 listopada 2014

Lekcje od noworodka

Lekcja pierwsza: Przysposobienie obronne
Zawsze miej przy sobie co najmniej dwie pieluchy jak wychodzisz gdzieś dalej niż do parku po drugiej stronie ulicy. A najlepiej trzy. Bo numer dwa bankowo pójdzie 5 minut po zmianie pieluchy w lokalizowanym długo "pokoju dla matki z dzieckiem". Przez te 5 minut zdążysz jednakowoż przemieścić się na drugi koniec przybytku handlowego. Z dala od sklepu dającego pieluchy.

Lekcja druga: Muzyka
Na YouTube jest mnóstwo dziesięciogodzinnych nagrań deszczu lub szumu ulicy. Powkładaj je w zakładki na wierzchu przeglądarki, tak żeby można było je włączyć jedną ręką. Lub nosem.

Lekcja trzecia: Joga w parach
Spanie na rodzicach jest najlepsze. Zawsze. Ciepło, miło, znajomy zapach, znajomy rytm serca i oddechu. Pamiętaj, żeby mieć pod ręką kilka jaśków i kocy, żeby móc podeprzeć siebie łokieć. I kark. I ciesz się przytulonym dzieckiem, bo za marne 7-9 lat usłyszysz przed szkołą jedynie "cześć" i "jestem za duży na przytulanie".

Kolejne lekcje już wkrótce.

czwartek, 30 października 2014

Staś

Jestem mamą od ponad dziesięciu tygodni. Mój synek nie jest już taki malutki, taki delikatny, tak wrażliwy na świat. Ma swoje małe przyzwyczajenia, swój rytm, swoje zdanie (które najczęściej sprowadza się do komunikatu "jeść!"). Uczę się tego małego człowieka w każdej sekundzie, uczę się też na nowo siebie.

Poród był długi i bardzo ciężki, a dni tuż po nim, kiedy leżeliśmy ze Stasiem rozdzieleni trzema piętrami, były jednymi z najgorszych w moim życiu. Może to zabrzmi śmiesznie, ale przy mniej więcej zdrowych zmysłach trzymały mnie sesje z laktatorem co trzy godziny przez całą dobę. Bo tyle mogłam zrobić. Warto było, bo teraz karmię i z laktacją problemów nie mam.

Teraz trochę wracam do rzeczywistości, chodzę na spotkania łódzkich zachustowanych mam (jeśli jeszcze nie wiecie, to chusta do noszenia dzieci to piękno i dobro), a nawet byłam na jodze. Czułam się dziwnie niepełna, bo byłam sama, bez syna, ale poszłam i nie żałuję. Może powoli uda mi się odzyskać tę wyjogowaną część mnie.

piątek, 29 sierpnia 2014

Rozmowy wewnętrzne

Jedyne moje zdjęcia w ciąży to selfie. 

Ciąża mija bardzo szybko. Bardzo szybko, zaskakująco szybko, a jednocześnie na tyle powoli, że nie widzisz na co dzień twojego zmieniającego się ciała, ewolucja jest powolna i tylko nagle WTEM nie możesz zawiązać samodzielnie swoich trampek z Iron Menem, bo po drodze jest wystający brzuch i po prostu się nie da. Do glanów się nawet nie przymierzam.

Te dziewięć miesięcy jest u mnie przedzielone dwoma stresowymi momentami - ślubami mojej najlepszej przyjaciółki w lipcu i ślubem mojego najlepszego przyjaciela, już teraz zaraz, za dwa dni. Oczywiście, że tydzień przed pierwszym wydarzeniem dostałam skierowanie do szpitala i tylko upór w zasięgnięciu drugiej opinii mnie przed nim uchronił. Tylko na weselu nie byłam długo.
Teraz, przed drugim ślubem, prowadzę rozbudowane monologi wewnętrzne zaklinając mojego syna, żeby jeszcze posiedział w hotelu co najmniej dwa tygodnie. Tłumaczę mu również, że niedziela będzie dniem wujka Piotrka i że nieładnie jest kraść komuś ważne dni. Poza tym kto by się chciał urodzić tego samego dnia, co jego kuzyn? Na razie wydaje się, że Staś wszystko rozumie i siedzi grzecznie, wysoko, bez szaleństw. Poza okazjonalnym kopniakiem w mój żołądek, ale szczerze - każdemu się może zdarzyć przy tak ograniczonym metrażu.

A w poniedziałek idę do fryzjera, żegnajcie długie kudły! Może zatęsknię, za jakieś parę lat.

środa, 30 lipca 2014

Temat, który musi się pojawić

Szczególnie na blogu przyszłej matki. Tak, będzie o karmieniu piersią przemyśleń kilka. Im bliżej do daty porodu (OMGs, to już tylko dwa miesiące!!), tym częściej się po prostu o tego sprawach myśli. Przeleję więc owe myśli w Sieć teraz, żeby może potem nie musieć odpowiadać na trylion głupich pytań. Będę mogła po prostu odsyłać do wpisu, taka jestem sprytna. ;)

Tak naprawdę inicjatorem tej notki był wpis na Facebooku u znajomego, któremu parę dni temu urodziła się córeczka (Repku, gratulujemy raz jeszcze!). Wpis był techniczny, pytanie dotyczyło podgrzewania mleka modyfikowanego. Po daniu odpowiedzi zgodnej z moją wiedzą i doświadczeniem (no jednak było się te prawie dwa lata nianią, c'nie), przeczytałam potem z ciekawości resztę odpowiedzi. I tylko czekałam, aż ktoś zacznie temat karmienia piersią i dlaczego mleko modyfikowane. Bo że ktoś się o to zapyta, to było pewne jak podatki. I że zaczną się o to dyskusje, pewne było takoż. Bo karmienie/niekarmienie piersią to temat rzeka, temat polityczny i temat, na który każdy ma zdanie. Nawet jeśli sam dzieci nie ma.

No to teraz, co myślę ja. Bo, niespodzianka, też mam jakieś zdanie.

Ogólnie jestem przeciwna tak zwanemu terrorowi laktacyjnemu, czyli poglądowi, że każda, absolutnie każda matka musi karmić piersią, bo (tu litania argumentów prozdrowotnych), bo (tu litania argumentów związanych z bliskością), bo (tu litania argumentów pt. ja tak robię, więc jest to najlepsze, bo najmojsze). No przykro mi, nie przekonuje mnie to. Szanuję każdą decyzję, jaką podejmuje matka/rodzice, bo wychodzę z - może głupiego - założenia, że te 99% matek chce dla dziecka tego, co najlepsze w jej sytuacji i w jej prywatnym i osobistym przypadku rodzinnym. Poza tym nikt mi nie powie, że dziecko karmione mlekiem modyfikowanym jest głodzone i strasznie zaniedbane, no bo proszęęęę, to bezedura jakaś. Nadchodzi jednak jedno, wielkie, soczyste ALE.

ALE.

Szanuję każdą decyzję podejmowaną przez matkę, o ile jest ona podejmowana przy posiadaniu pełnej, możliwie nieskażonej ideologią, wiedzy odnośnie różnic w karmieniu piersią a karmieniem mlekiem modyfikowanym. Bo przypadków, gdy kobieta fizjologicznie nie może karmić/nie ma pokarmu jest naprawdę bardzo mało (co nie znaczy, że się nie zdarza, po prostu jest bardzo mało, nie powiem dokładnie ile, bo nie chce mi się szukać źródeł). Między bajki można włożyć teksty pt. "ma Pani zły pokarm!", "dziecko się nie najada, ma Pani za cienkie/chude mleko!", "płacze, bo na pewno nie dojada!" (niespodzianka, niemowlę może płakać z wielu różnych powodów, bo to - duh - jego jedyna możliwość na komunikowanie się ze światem), "straciła Pani pokarm!" (mówione w drugiej, trzeciej dobie po porodzie), "po cesarce nie da się karmić piersią!", itepe, itede. Drażni mnie, że położne w szpitalach celują w takich tekstach i doprowadzają biedną, wymęczoną świeżą matkę do spazmów z poczucia winy. Bo to po prostu jest gówno prawda i dobrze mieć tego świadomość. Jeśli kobieta była w dobrej szkole rodzenia, przeczytała jakąś mądrą książkę z zakresu kp, ma telefon do najbliższej poradni/konsultantki laktacyjnej, wszystko po porodzie działa jak trzeba (siara, te sprawy), ale podejmuje mimo wszystko decyzję o niekarmieniu piersią (tak! nawet z powodu wygody!), to ja nie mam nic do tego. Jej dziecko będzie szczęśliwe, bo ona będzie szczęśliwa i nie będzie w stresie, bo robi coś, czego nie chce. Tylko tyle i aż tyle. Żyj i pozwól żyć innym.

A ponieważ już niedługo ja będę przez szeroko pojęte środowisko maglowana w sprawach żywienia Stasia, oświadczam, co następuje: zamierzam karmić piersią. Nie dlatego, że rodzicielstwo bliskości, blabla (serio, niektóre tezy z książki pani Stein mnie wykręcają, niektóre są ok). Nie dlatego, że uważam, że mleko modyfikowane to samo ZUO, MROK I SZATAN. Dlatego, że chcę i uważam to za naturalne. Jednocześnie przyjmuję do wiadomości, że może się nie udać i serio, jakoś nie sądzę, bym bardzo płakała z tego powodu (trochę mogę). Przy czym oświadczam publicznie, że jeśli ktokolwiek skomentuje moją dietę podczas karmienia Młodego (np. zaglądając mi w talerz i pytając, czy jestem pewna, że to mogę jeść - w wersji light), spróbuje mnie wpędzać w poczucie winy, bo Młody na kolkę i to na pewno przez coś, co zjadłam/nie zjadłam, spróbuje mnie przekonać, że powinnam dopajać glukozą lub innym świństwem (przykro mi, ale nie) lub dokarmiać czymś poza mlekiem do skończenia przez Młodego tego szóstego miesiąca (przykro mi, ale nie) - jeśli ktoś spróbuje zrobić tego typu komentarz, reakcją będzie gwałtowne odcięcie się od pytającego. Gdyż szczerze, jestem już dość duża, by podejmować własne decyzje i dość dojrzała, by wiedzieć, że nie wszystkich da się zadowolić, więc czasami lepiej się odciąć dla własnego zdrowia psychicznego. A że jednocześnie jednostka zostanie odcięta od mojego syna - O JAK MI PRZYKRO.

No. To tyle w temacie.

PS Zdjęcie stąd: http://img.howcast.com/thumbnails/500832/following_a_good_breastfeeding_diet_xxxlarge.jpg

piątek, 27 czerwca 2014

Po trochu, po troszeczku...

Na poziomie języka, nieświadomie, niewinnie, ginę.

"Co u was?"
"Jak się czujecie?"
"Cześć Wam!"

Im bardziej widoczna ciąża, tym mniej widoczna jestem ja. Mój syn po trochu, po troszeczku, zyskuje tożsamość, ja ją tracę. I za każdym razem, gdy ktoś do mnie powie na "wy" zgrzytam nieco zębami, liczę do trzech i odpowiadam spokojnie, bo przecież wiem, że to niezamierzone, że to z sympatią. W końcu aktualnie jestem systemem "2w1", z czego jedna składowa jeszcze przez planowe trzy miesiące nie ma głosu, więc ja jestem jej głosem, to naturalne. Wdech-wydech.

Pamiętajcie tylko, że ja też jestem, ok? JA.

piątek, 13 czerwca 2014

Odciążowe zapalenie mózgu

Zapominam.

O wszystkim.
O ludziach.
O zobowiązaniach.
O planach.
O książkach.
O tym, co mam kupić w sklepie.

Gdyby nie kalendarz, zapominałabym o lekarzach.

Rządzi mną organizm, i to nawet nie mój, tylko Stasia. Wstaję głodna jak wilk i dopóki nie zjem śniadania mój mózg nie jest w stanie przyjąć prawie żadnych informacji. Siadam do komputera, miałam coś zrobić. Coś komuś wysłać. Dumam, dumam i moje myśli uciekają w kwestie wyprawki dziecięcej, zakupów w Ikea, porządku w szafie. Mały zaczyna się ruszać, nie lubi jak siedzę przy komputerze. Wstaję, kładę się, biorę leki, przysypiam. Budzę się, kwadrans zajmuje mi zafascynowana obserwacja, jak mój brzuch faluje, gdy mój syn ćwiczy przewroty i kopniaki. Głaskam koty. Coś miałam zrobić? Gdzieś, kiedyś? Naprawdę?

Nie będzie przesadą, jak powiem, że wszystkie wyższe myśli są u mnie aktualnie wyłączone. Jeść, spać, dumać o wyposażeniu domu (serio, to jedyne abstrakcyjne myśli ostatnio, chyba mi się wcześniej wicie gniazda włączyło), denerwować się, jak mały się za mało porusza, choć wiem, że pewnie śpi, bo właśnie zrobiłam kilka rund po mieszkaniu, w zasadzie bez celu. No dobra, trzy razy otworzyłam lodówkę.

Przeczytanie książki zajmuje mi wiele dni. Beksińscy leżą przeczytani w połowie, Bator w jednej trzeciej. Nawet książki o okołodzieciowe męczą mnie po kwadransie, chociaż to może dlatego, że przy ostatniej wzruszam się i beczę średnio trzy razy na rozdział ("Projekt macierzyństwo", jakby się kto pytał).

Z mądrych książek przeczytanych wcześniej wiem, że to "zapalenie mózgu" jest normalne. Że minie. Ale wiecie, jak coś ode mnie chcecie, to nie bójcie się przypominać. Uparcie i przez wszystkie kanały komunikacji. No, może nie dzwońcie po 21:00, bo już śpię. Jak nie odpisuję od razu, to dajcie mi chwilę na walkę ze wstydem, że kogoś zaniedbałam, na zapomnienie i przypomnienie sobie. Bo w końcu sobie przypominam.

(Napisanie notki zajęło mi godzinę.)


PS Podziwiam kobiety, które w tym czasie ciąży pracują zawodowo. Naprawdę - szacun.

sobota, 24 maja 2014

Ślub cywilny to nie prawdziwy ślub

Będzie o tym, co mnie wkurwia. Dla odmiany.

Przeczytałam ja dzisiaj na blogu koleżanki, którą lubię i którą szanuję, że mój ślub był jedynie cywilną umową, bo przecież paru minut przed urzędnikiem nie można nazwać "ślubem", bo jak to tak. I najpierw zrobiło mi się niemożebnie przykro. A potem się wkurwiłam. Aż się Staś zaczął mi w brzuchu kotłować.

Dlaczego, zapytacie. Przecież dziewczyna prawdę pisze. Jedyny ważny i "prawdziwy" ślub to taki przed księdzem, w kościele, trwający co najmniej pół godziny. Inaczej się nie liczy.

A chuj prawda.

Ślub jest tym, czym chcecie, żeby był. Jeśli idziecie do urzędu z nastawieniem, że to tylko formalność, papierek, i phi, nic tam w tym akcie nie ma, to będzie to tylko tym.

Jeśli pójdziecie do kościoła, bo chce tego rodzina i bo będzie to ładnie na zdjęciach wyglądało, to będzie to również tylko tym: odbębnieniem obowiązku i zaspokojeniem próżności. Szczególnie, jeśli z kościołem katolickim macie tyle wspólnego, że pojawiacie się na pogrzebach i ślubach rodzinnych, ostatnio na mszy byliście przed bierzmowaniem, mieszkacie od lat z partnerem/partnerką "na kocią łapę", a pojęcie grzechu jest dla was elastyczne. Wtedy do tego wszystkiego będziecie hipokrytami. Próżnymi hipokrytami.

To ja już wolę pójść do urzędu, w głowie mieć nastawienie na rytuał przejścia, przeżyć to głęboko i pięknie, a nie być hipokrytą. Bo czego, jak czego, ale hipokryzji nie znoszę. I mnie ona wkurwia.

Mój sztuczny ślub, z którego jestem dumna.

piątek, 2 maja 2014

Update

W przeddzień 20 tygodnia ciąży wyglądam jakbym zjadła większy obiad, najwyżej. Ciąża wklęsła normalnie. Minęła mi na szczęście olbrzymia senność z pierwszego trymestru, ale za to wpadły inne, mniej lub bardziej upierdliwe przypadłości. Serio, tego, kto nazwał ciążę stanem błogosławionym należałoby pociągnąć za koniem. Albo powiesić za mosznę, gdyż zakładam, że był to mężczyzna, najpewniej noszący czarną kieckę.

Jestem na zwolnieniu, miesiąc wcześniej niż planowałam. Mam leżeć i przemieszczać się w sposób dostojny, więc jest szansa, że niedługo zacznie być po mnie widać, że spodziewam się dziecka. Może tak jakoś w 30 tygodniu. Najbardziej mnie boli ban na jogę, zejść z trzech praktyk w tygodniu do zera absolutnego jest trudno. Noale jak mus to mus. Nadrobię w przyszłym roku.

Jestem typem szukającym wiedzy głównie w książkach. Kupiłam trzy książki dzieciowe, dwie o rodzicielstwie bliskości, jedną Tracy Hogg oraz "W Paryżu dzieci nie grymaszą". Jak odzyskam jedną z pożyczenia, to aż machnę recenzję zbiorczą, bo dawno się tak nie ubawiłam przy czytaniu. Oczywiście zdrażniłam się parę razy również, bo nie znoszę jak mną manipulują w sposób jawny i bezczelny. Niestety przodowali w tym państwo Minge oraz pani Stein od rodzicielstwa bliskości. Ci pierwsi robili to w sposób bezczelny, ta druga w sposób bardziej zawoalowany, ale nadal czytelny, przynajmniej dla mnie. Napiszę szerzej jakoś w tygodniu (z cytatami, żeby było weselej), bo w sumie co mam robić na tym L4. Plan jest, żeby się jeszcze Illustratora naumieć, oczywiście z książki, taka jestem analogowa. ;)

Poza tym siedzę na działce i się byczę. Chwilo trwaj.


PS W poniedziałek będzie wiadomo, czy poTomek czy poTomkini, więc proszę nie pytać ;)h

wtorek, 21 stycznia 2014

Zima, zima, zima

W końcu zima. W końcu nie mam tego rozdwojenia jaźni, które objawiało się tym, że nie wiedziałam, co mam robić - piec chleby i dziergać na szydełku, czy w amoku kupować kwiaty na balkon. I tak na razie jest to popierdółka a nie zima, ale temperatura w końcu minusowa, jakiśtam śnieg jest, można żyć. Wiem, że jestem dość osamotniona w tej uldze, że w końcu jest zimno, ale lubię jak pora roku zachowuje się tak, jak powinna i cierpię, jak jest inaczej.

Poza tym mam genialny płaszcz, bardzo ciepły, więc przy aktualnych minus pięciu Celsjuszach pod owym mam tylko sukienkę i mi ciepło. Bo nie wiem, czy wiecie, ale w zimie nosi się sukienki. Albo traktowane z lekkim obrzydzeniem w innych porach roku spodnie zwężane. Te pierwsze, bo szansa na upapranie błotem pośniegowym sukienki do kolan jest znikoma (a załóżcie sobie spodnie z rozszerzaną nogawką, haha), a te drugie - no cóż - takie spodnie da się upchnąć do kozaków, żeby się nie upaprały. Oczywiście na tę zimę zostałam bez butów na mrozy, bo moje ukochane kozaki Salomonowe raczyły się skończyć po 5 latach, chlip, a pogoda nie dawała motywacji na szukanie nowych butów z gatunku CIEPŁE. Może teraz przejdę się do sklepu North Face i zobaczę, może coś mają. Bo Salomon już oczywiście Umy nie produkuje (chlip). Na razie chodzę w moich ukochanych zielonych Martensach, ale - szczerze - nie są to wybitnie grzejące stopę buty.

A za każdym razem, jak zawieje wiatr niosąc śnieg lub marznący deszcz, przypominam sobie Połoninę Wetlińską z października 2011 roku i już wcale nie jest mi zimno i oddalam się od stwierdzenia, że pizga złem. ;)




wtorek, 14 stycznia 2014

Ten palec to Ty

Wpis o jodze dojrzewał we mnie od dłuższego czasu. Ten rodzaj aktywności fizycznej powszechnie kojarzy się z pozycją lotosu z jednej strony (czyli nie robisz nic i śpiewasz ommmm....), z drugiej z zakładaniem nogi za głowę (czyli "zaawansowana gimnastyka artystyczna", jak to ujęła kiedyś jedna z nauczycielek - oczywiście z przekąsem). Jakie zdziwienie następuje, gdy okazuje się po pierwszej praktyce, że joga nie jest ani tym, ani tym, a jednocześnie jest obiema tymi rzeczami. Nie będę w tej notce mądrzyła się na temat samego systemu jogi (praktykuję hatha jogę wg. B.K.S Iyengara), powiem jednak, czego mnie te prawie półtora roku regularnej praktyki nauczyło i jak mnie to zmieniło. A jest tego sporo.

Pokora
O, tak. Praktyka na pewno nauczyła mnie pokory wobec własnego ciała i czasami też umysłu. Wobec tego, jak daleko mogę pójść w pozycji, jak bardzo pogłębić skłon/skręt/wygięcie/cokolwiek czy wręcz nie pogłębiać w ogóle. Ego w jodze na pewno jest na prawie straconej pozycji. Bo nie chodzi o to, że dotkniesz czołem wyprostowanych kolan, chodzi o to, jak to zrobisz. Na szczęście ilość poleceń wydawanych przez nauczyciela po pewnym czasie skutecznie wyłącza myślenie "inni poszli tak daleko, a ja jestem tak beznadziejna, no dalej, głupie ciało, dawaaaj!". W pokorze można znaleźć też radość, jeśli będzie się wystarczająco cierpliwym. W siadzie prostym (w slangu jogicznym - w dandasanie ;)) na początku praktyki siadałam na dwóch wałkach i dwóch kocach, żeby mi się krzyż nie zapadał. Teraz doszłam do jednego wałka lub koca złożonego na trzy - zależy od dnia. Ego się raduje ;)

Integracja
Ten palec to ja. Nie, to nie jest "mój palec". To jestem ja. To kolano to też ja. Nie "moje kolano", ja. Zauważyłam, a wiele czytanych przeze mnie książek/artykułów to potwierdza, że całe życie spędzamy w umyśle. Tylko tam jesteśmy my. Ciało jest narzędziem albo rzeczą służącą do modelowania w sposób, którzy narzuca głowa. Ma być takie, siakie, owakie, płaskie, wybrzuszone, chude (to głównie), wytrzymałe, litania nie ma końca. Ono. To ciało.Ta głupia noga, ten durny brzuch - dystans idzie już z poziomu języka. Niet. Joga dała mi poczucie integracji, a wraz z tym poczuciem przestałam wymagać od siebie, żebym robiła za mocno za szybko, żebym wpisała się w przymiotniki. Ja z pozycji kolana mogę pójść tyle, a tyle. Nie zrobię bardzo szerokiego rozkroku, bo ja w ścięgnie boli. I to jest okej. Nie dziś, to jutro. Poczucie integracji przeradza się w empatię do samego siebie. A ta empatia jest wyzwalająca.

Uważność
It's a bitch, prawdę mówiąc. Skupienie się na oddechu, zdystansowanie się od swoich myśli - bo hej, myśli wyłączyć nie można - jest pierońsko trudne. Bo jak to, mamy nie myśleć o tym, co było, ani planować tego, co będzie?! Mamy po prostu oddychać? Być TERAZ? Dla umysłu to nuda (heeey macarena!). Nadal tego nie umiem. Ale powoli, czasami, łapię się na tym, że jestem tu i teraz. I wtedy czuję spokój i taką cichą radość niewiadomozczego. To dziwne jest, no ale tak mam. Zobaczymy, co będzie dalej.

Siła
Tak! Będzie coś o mnie-ciele! W końcu jakiś konkret ;) Gdy patrzyłam na nauczycielki jogi, zawsze zachwycało mnie, że nie widać po nich, że... są nauczycielkami jogi. Są normalnych rozmiarów, mają tzw. brzuszek (!), a o córce Iyengara powiedzielibyśmy pewnie, że jest wręcz gruba. Bo joga rozwija mięśnie, ale nie tak bezwzględny sposób jak fitness czy siłownia, tylko bardziej subtelnie. Wierzcie mi, te wszystkie nauczycielki, co nie wyglądają, są tak silne, że czasami opada ci szczęka. Ja też się robię silniejsza. Moje ramiona są już w stanie utrzymać ciężar mojego ciała w prostych balansach na rękach. Mój brzuch sam się wciąga, jak np. siedzę przy biurku i piszę pierdoły na blogu. Moje ramiona same idą do tyłu - od mojego przyjaciela Piotrka usłyszałam kiedyś: "taka jakaś barczysta się zrobiłaś" - znaczy, nie garbię się tak, jak wcześniej. Bo wymiary to ja mam dokładnie te same, co miałam. Tylko siły w tych wymiarach jest trochę więcej. Ego jest zadowolone i mruczy ;)

To się rozpisałam, ciekawe, kto dotrwał do końca. W nagrodę macie zdjęcie kotka, gdyż nie posiadam żadnego zdjęcia, na którym byłabym "wyjogowana" ja. A kotek to zawsze kotek. ;)

Do zobaczenia ma macie.



piątek, 3 stycznia 2014

Na progu 2014

Na progu dwa tysiące czternastego myślę o dziecku.

Mój instynkt macierzyński nie kopnął mnie gwałtownie, nagle. Nie płakałam patrząc na dzieci w wózkach i kobiety w ciąży, nie wzruszały mnie małe śpiochy czy grzechotki. Mój instynkt dojrzewał powoli. Zawsze wiedziałam, że chcę mieć dzieci, ale do tej pory nie czułam tego wewnętrznego szturchańca, tego znaku, że to tak, już teraz. Teraz czuję. Jestem gotowa. Nadchodzący rok będzie miał motyw dziecka. Projektu PoTomek, codename Merida. Merida, bo mój mąż w żartach mówi, że mam się postarać, bo ma być dziewczynka, rudowłosa, z kręconymi włosami. To, że będzie mówiła to, co myśli, jest nieuniknione - to na pewno weźmie po mnie. ;)





Zastanawia mnie, jak będę reagować na zmiany wiążące się z ciążą i dzieckiem. Już teraz mam takiego mentalnego przypominacza, jak zaczynam o czymś czytać, coś planować.
"Kupimy w przyszłym sezonie biegówki i będziemy zasuwać po Arturówku!" Hrr, halt. Za dwa sezony, najwcześniej.
"Pojedziemy dokończyć GSB, szlak sam się nie przejdzie." Hm, ok. Nie w tym roku.
"Na przyszłego Sylwestra może pojedziemy do kogoś poza miastem?" Ym, no niekoniecznie. Projekt poTomek to jedno, ale 1 stycznia będzie miał okrągłe urodziny ktoś bardzo ważny.
"Jak na jesieni będą jakieś większe warsztaty jogi, to w końcu pójdę". No, zobaczymy.
I tak dalej.

Na razie mnie to nie drażni. Moja akceptacja rozciąga się, przygląda granicom, które podsuwa umysł i powoli mówi "ok". Nic się tu nie skończy, tylko się zmieni. Zmiany, na które jesteśmy gotowi, są dobre.

Bawi mnie za to, jak dokładnie musimy wyliczyć, kiedy zacząć się o Meridę starać. Nie wiem, czy są inni, którzy planując dziecko biorą pod uwagę konwenty fantastyki ;)

Boję się w zasadzie tylko jednego. Jak odnajdą się nasi przyjaciele, nasze "stado". Czy będą się dystansować, zostwiając nam przestrzeń na kolejny rozdział? Jak daleko przez to odejdą? Mam nadzieję, że niedaleko. Że nasza więź jest tak silna, by przetrwać to małe - pozytywne, ale przerażające - trzęsienie ziemi. Może też się okazać, że w ogóle nigdzie nie odejdą, że cały czas będą blisko. Ale wiecie, ja tak mam, że się martwię i trenuję różne scenariusze w głowie. A tak naprawdę okaże się dopiero w praniu, więc może przestanę się na zapas przejmować.

To co? Szczęśliwego nowego roku, drodzy Czytacze :) Mój zapowiada się wybitnie interesująco.