niedziela, 12 listopada 2017

Alicja Anastazja - opowieść porodowa

Niniejszy wpis jest opisem porodu. Są w nim używane sformułowania takie jak parcie, skurcz, ból, krocze, obrażenia krocza, krew, łożysko i inne. Jeśli nie masz ochoty czytać takich rzeczy, skończ czytanie tutaj. 


Plany były takie: czekam w domu na regularne skurcze lub odejście wód, jak to następuje to dzwonię do położnej i douli, czekam aż ta ostatnia przyjedzie towarzyszyć mi w domu. Jesteśmy w stałym kontakcie z położną i na finał dojeżdżamy do niej do szpitala. Po drodze jestem aktywna, korzystam z naturalnych metod łagodzenia bólu i wsparcia douli i męża. Rodzę w pozycji wertykalnej, położna mnie łagodnie kieruje i chroni krocze. Ala ląduje na jej kompetentne ręce, mamy długi kontakt skóra do skóry i piękny start w laktację.


Prawda, że ładny plan?


Jak to zwykle bywa, plany planami, a życie życiem.


W poniedziałek, 6 listopada, dziesięć minut po pierwszej w nocy, obudziło mnie pęknięcie pęcherz płodowego. Chlusnęło na pół łóżka, a ja - słowo daję - słyszałam głośne “pyk!”. Nauczona doświadczeniem ze Stasiem, gdzie poród po odejściu wód trwał prawie dwanaście godzin, wstałam, obudziłam Tomka, poszłam się doprowadzić do porządku i zadzwoniłam do położnej i wysłałam SMS do douli. Położna po wysłuchaniu relacji pt. wody mi odeszły, nie mam bolesnych skurczy i nie miałam cały poprzedni dzień - zaleciła pójście spać i stawienie się rano w szpitalu, dyżur zaczynała rano. W razie czego miałam się kontaktować. Do Asi - douli wysłałam SMS, że w zasadzie rodzimy, ale nic się nie dzieje specjalnego na razie.
Około pół godziny po odejściu wód miałam pierwszy bolesny skurcz. Trwał niecałą minutę, więc Tomek przygotował mi posłanie w salonie, żeby nie budzić Tomka i Stasia, jak będę musiał wstać. Położyłam się i zaczęłam drzemać. Wg aplikacji skurcze były co 7-8 minut, trwały minutę-dwie, więc nie zdecydowałam się jeszcze na dzwonienie po Asię. Po drodze ze dwa razy szłam do sypialni tulić Stasia, który się przebudzał, bo nie było mamy.


Wybiła druga. Wędrowałam między pokojem a sypialnią, w międzyczasie usiłując dojść do porozumienia z własnym ciałem, które generowało skurcze zupełnie nieregularnie, raz słabsze, raz silniejsze. Przez moment wydawało mi się, że będę miała biegunkę, więc poszłam do toalety, ale nic z tego nie wyszło. Wkładka była lekko różowa, uznałam, że szyjka się rozszerza i nadal jest spoko. Faceci spali.


Od drugiej czterdzieści skurcze przybrały na intensywności, ale nie na częstotliwości. Nie mogłam siedzieć, wędrowałam. Już wiedziałam, że do rana nie dojedziemy. Znowu poczułam silny skurcz, po którym praktycznie od razu przyszedł następny, którego już nie mogłam tak łatwo przeoddychać. Zatoczyłam się w kierunku łazienki, bo znowu poczułam skurcz jak na biegunkę. Z toalety krzyknęłam na Tomka, że ma dzwonić do rodziców, bo musimy jechać. Sekundę później zmieniłam zdanie, ma dzwonić na pogotowie. W trakcie rozmowy z dyspozytorką krzyknęłam, że czuję główkę i mała rodzi się TERAZ. Stanęłam opierając się o pralkę i na następnym skurczu przyjęłam córkę na własne ręce. Tomek był obok, z dyspozytorką pogotowia na głośnomówiącym. Mała już u mnie na ręku powoli łapała powietrze, Tomek zaczął ją masować po pleckach i za chwilę zapłakała głośno. Niedługo potem umilkła i coraz głębiej oddychała. Dyspozytorka kazała mi położyć się na plecach, więc usiadłam popierając się o wannę. Tomek nakrył nas ręcznikami i szlafrokiem, a potem razem z dyspozytorką (pozdrawiamy i dziękujemy!) kazali mi urodzić łożysko. Byłam nieco zaaferowana córką na ręku, więc na następnym skurczu wypchnęłam łożysko, żeby mi dali spokój. Tomek został pokierowany po klamerki do bielizny, żeby zacisnąć pępowinę (wydaje mi się, że wyparzał najpierw), a ja siedziałam z małą na brzuchu i piersi. Jak zaciskał pępowinę to już nie tętniła. Czekaliśmy na przyjazd pogotowia, Tomek zadzwonił po rodziców, żeby zostali ze Stasiem i żeby ich poinformować, że Ala jest na świecie. Wydaje mi się, że płakał.


Załoga pogotowia podeszła do sprawy ze spokojem, lekarz zacisnął i odciął pępowinę (proponował mi, żebym ja przecięła, ale miałam zajętą prawą rękę). Spakowali łożysko, pomogli mi wstać i usiąść na wózku. Zjechaliśmy do karetki. Było mi zimno, bo byłam w zasadzie naga, przykryta domowym kocem, skupiona na tym, żeby grzać córkę. W karetce był moment, że zapytano mnie, do jakiego szpitala jedziemy. Ale potem i tak zawieźli mnie do Matki Polki, bo najbliżej. W karetce Alicja złapała pierś i tak sobie ssała całą drogę do szpitala i na izbie przyjęć, aż nie zeszła pediatra, żeby ją zbadać. Dostała 10 punktów w skali Apgar, ale była trochę wyziębiona, więc zabrali ją na oddział na dogrzanie.


O pobycie w szpitalu nie mam wiele do powiedzenia. Biurokracja, na przewiezienie na porodówkę czekałam godzinę. W międzyczasie dojechał Tomek z torbą. Jeśli pytanie o Stasia, to przespał całość. Obudził się o siódmej trzydzieści i pytał babcię, czemu nie ma piżamy na sobie. Uznał, że zapomniała założyć.


Pękłam. Przy tak ekspresowym tym i obrażeniach po pierwszym porodzie nie spodziewałam się, że będzie inaczej. To jedyna sprawa, odnośnie której żałuję, że nie miałam położnej przy sobie. Lekarka, która mnie szyła, była zdegustowana i jakby na mnie obrażona, że urodziłam w domu. Zaordynowała oksytocynę, za którą podziękowałam, bo przy karmieniu piersią i tak się macica szybko obkurcza. Następny punkt, który zdegustował panią doktor. Prawie przez to zapomniała mi dać znieczulenia do szycia. I tak nie była delikatna i dodatkowo dość szybka, więc nie wiem, jakiej jakości jest to szycie. Wizyta u fizjoterapeutki uroginekologicznej będzie koniecznością.


Tuż przed szóstą wylądowałam w końcu na oddziale. Na plus to, że oddali mi Alę prawie od razu, więc zaczęłyśmy się tulić i karmić.


Na oddziale byłyśmy dwa dni, wymagane minimum. Nikt nie miał zastrzeżeń. Nie straciłam dużo krwi, nie miałam anemii, z Alą wszystko w porządku.


---


Przez cały poród i długo po nim byłam w jakimś hormonalnym zen. Kontrola utracona przy pierwszym porodzie wróciła do mnie w całości i z nawiązką. Trauma została zaleczona. Inaczej niż przewidywano, ale może to nawet lepiej.

Od współlokatorek z oddziału i od lekarzy, położnych i innych jak refren słyszałam, że podziwiają mnie za zachowanie zimnej krwi. Moja krew nie była zimna. Była gorąca. Moje instynkty były skupione na jednym celu, mój mózg praktycznie nie pracował racjonalnie, w klasycznym tego słowa rozumieniu. Moja kobiecość została potwierdzona w stu procentach. Moje kompetencje zostały potwierdzone w stu procentach. Urodziłam sama. Jak wiele pokoleń kobiet przede mną. Jesteśmy z córką zdrowe. Moim zdaniem ta moc, którą czułam tamtej nocy i parę dni później, jest w każdej kobiecie. Jest nam zabierana, ale jak przyjdzie co do czego to do każdej wróci pełną falą. Jestem o tym przekonana.