czwartek, 5 grudnia 2013

Sen jest dla słabych

Ostatnie tygodnie nieustannie udowadniają mi, że można robić więcej. Posypały się zlecenia (koniec roku, c'nie, kasę trza wydać), nawiązuję obiecujące kontakty, które być może dostarczą kolejnych zleceń, kupiłam stos książek o typografii, składzie i InDesignie i się uparcie douczam, normalnie chodzę do pracy, na jogę, urządzam i planuję imprezy wszelakie, bo ludzie są ważni. Brakuje czasu na gotowanie - udaje nam się ugotować mniej więcej jeden obiad na tydzień - oraz na sen. I o ile jestem w stanie przeżyć na kanapkach i energetykach, ignorując fakt, że mój żołądek może w każdej chwili zrobić brzydkiego psikusa i znów wejść w stan zapalny, tak deficyty snu robią ze mnie totalne zombie. Niestety nie jestem jedną z tych osób, które mogą spać 3h na dobę i być skowronkami. Nie, ja potrzebuję co najmniej 8h, przy czym oczy najchętniej otwierałabym po 9:00. Gdyż zombie mode uruchamia się również, gdy przechrapuję przepisową ilość minut, ale w złych widełkach czasowych, np. 22:00-6:00. W ogóle szósta rano to godzina, której istnienie wypieram ze świadomości.

Pierwsza motywatorka do porannego wstawania - Matylda


Poza tym zima idzie, Przesilenie idzie, czuję je coraz mocniej, a to przecież jeszcze dwa i pół tygodnia. Mam ochotę robić kartki, pentagramy z gałązek, piec ciasta, chleby, ciasteczka i inne takie. Tylko kruca, doba jakoś nie chce się wydłużać. Pocieszam się tym, że jak będę gotowa się za to wziąć, to czas się znajdzie.

O, i cały czas zapominam, że w weekend styczniowy jedziemy do Torunia. Po raz pierwszy od jakiegoś roku czy dwóch jedziemy do jakiegoś miasta, a nie do znajomych w jakimś mieście. I chociaż uwielbiam moich poznańskich, warszawskich czy wrocławskich znajomych, tak weekend spędzony sam na sam z T. bardzo nam się przyda. A Toruń jest ładnym miastem i niedaleko, więc będą to prawie pełne trzy dni resetu. Już nie mogę się doczekać :)

czwartek, 28 listopada 2013

Trochę o tym, co mnie wkurwia

Jestem osobą dość spokojną. Ludzie z zasady mnie nie wyprowadzają z równowagi*, trudno mnie też jakoś szczególnie zbulwersować czyjąś postawą życiową czy nawet wymyślną parafilią seksualną (pod warunkiem, że nie krzywdzi nikogo i biorą w niej udział świadome osoby dorosłe gatunku ludzkiego). Pamiętam, próbowano mnie kiedyś zbulwersować na jakiejś imprezie, ale się koledze nie udało, machnął ręką i rzekł, żem niebulwerH^H^H^H^H^H^zgorszalna (niezgorszalna jestem, poprawiono mnie ;]). Łapiecie ogólny obraz?

To teraz do meritum. Mimo tego wszystkiego, co powyższe, nie jestem istotą z kamienia. Uczucia potrafią się przewalać przeze mnie wybuchowo - a jak każda osoba dość spokojna wybuchy miewam spektakularne i mające dość szeroki promień rażenia. I tak, wtedy klnę (przyjaciel powiedział kiedyś, że to takie kinky jak klnę). Wybuchy takie są najczęściej powodowane tym, że komuś, kogo kocham, dzieje się krzywda. Wtedy połączone uczucie szczerej nienawiści w stosunku do zadającego krzywdę, tej upiornej bezsilności, bo przecież nie pojedziesz i nie strzelisz z kałacha oraz własnej irytacji na fakt, że świat się ustawił tak a nie inaczej sprawiają, że wzbiera we mnie wkurw. Gorący albo zimny, zależy od tematu. Aktualnie jestem wkurwiona na zimno, bo tuż obok mnie dzieje się klasyka przemocowej relacji, gdzie agresor staje się tym, o kogo ofiary zaczynają dbać, bo przecież trzeba i nie potrafią inaczej (oraz są w tę troskę wmanipulowane). Najchętniej poszłabym i wsadziła psychiczny granat. Potrafię ranić słowami i aktualnie ustawiają się one w rządku - zacznijmy od cięcia skalpelem, potem przejdziemy do bardziej wymyślnych zabawek i krioterapii. Język to niesamowita rzecz. Ale nie pójdę i wsadzę granatu. Bo w polu rażenia znalazłyby się ofiary tej relacji. Osoby, które kocham. 

Więc tak siedzę, się wkurwiam, ulewam na blogasku i zgrzytam zębami. I chodzę na jogę, w tym tygodniu codziennie.


----
* Mogą jednak sprawić, że będę nimi gardzić, ale to temat na osobną notkę.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Śnieg!

Dzień Pierwszego Śniegu 2013 w Łodzi - 25 listopada.

Tak uznałam, że to fakt wart odnotowania.

Oraz upiekłam dzisiaj 125 pierniczków. ;)

niedziela, 24 listopada 2013

Christmaspanic --

-- choć w moim przypadku to bardziej Yulepanic. Trochę podgrzewany przez Panią Matkę, która marudzi, żeby wybrać kolor na tegoroczne święta. A jak już wybierzemy, to z czystym sumieniem będzie mogła wpaść w szał kupowania ozdóbek ;) Moje "panic" odnosi się bardziej do pieczenia. Jakie pierniki, ile pierników, ciasteczka, kiedy lukrowanie (uwielbiam lukrować, pewnie znowu przyjadą dziewczyny i będziemy szaleć we trzy przy hektolitrach lukru królewskiego i barwnikach spożywczych), jakie ciasta upiec, ile, dla kogo i dlaczego nagle się robi tak mało czasu. A czasu mało, bo oczywiście na koniec roku posypały mi się zlecenia, niektóre zaległe, inne aktualne z deadlinem sztywnym, poza tym kiedyś trzeba na jogę chodzić i nagle sen robi się dla słabych. A i jeszcze bym na szydełku porobiła i inne takie. Zima wyzwala we mnie chęć do dziergania i siedzenia w kuchni. Atawizm taki.

znalezione na Pintereście
Drops Design. Uwaga, dziergające, zassysa na długie kwadranse.
mojewypieki.com

A i jeszcze taka sytuacja dzisiaj nastała:

- Idziemy piec pierniczki!
- Zjadłbym takie toruńskie, miękkie...
- To mogę zrobić.
- A Toruń to ładne miasto chyba.
- Piękne, wieki nie byłam.
...

polskibus.com
booking.com

...
- Znaczy na weekend styczniowy jedziemy do Torunia?
- No chyba na to wychodzi.

wtorek, 5 listopada 2013

Ballada o trasie WZ

Mieszkam i pracuję przy trasie WZ. Wiecie, taka duża arteria z zachodu na wschód (i z powrotem) przecinająca całe miasto. Aktualnie trasa jest w remoncie. Czyli wszystko stoi. Stoją samochody, stoją autobusy (w tym zastępcze), stoją ludzie na przystankach. Ale o czym to ja miałam? A, wypadek dziś był. Zderzyło się auto osobowe z autobusem dokładnie na skrzyżowaniu, gdzie ruch wschód zachód jest ograniczony do jednej nitki jezdni w każdą stronę. Samo centrum Łodzi. Mam niejasne wrażenie, że wina w wypadku była po stronie samochodu, któremu się spieszyło i co będzie patrzył na czerwone, albo na takiego śmiesznego faceta w białej czapce wymachującego rękami i tym śmiesznym biało-czerwonym czymś. Dużo ich jest, więc pewnie nie są ważni.
Sęk w tym, że wsiadam do autobusu (który stoi, ofc) przy tym właśnie skrzyżowaniu. Tyle, że dzisiaj nie wsiadłam, postanowiłam być sprytna i przeszłam do przodu (as in: w kierunku domu) jeden przystanek, by wsiąść do tramwaju. Tramwaj wydzielone torowisko ma, będzie git. Tramwaju na horyzoncie nie uświadczywszy doszłam do wniosku, że w sumie mogłabym zrobić zakupy jedzeniowe w Burżujskim Sklepie na "A", który był po drugiej stronie ulicy. Jak pomyślawszy, tak zrobiwszy. Wyszłam Ci ja 20 minut później ze sklepu z następną torbą do kolekcji (to już była trzecia) i poszłam na przystanek tramwaju. Czekawszy na tramwaj z pewną melancholią obserwowałam jadące nagle stadami autobusy do domu znajdujące dokładnie po skosie dużego skrzyżowania ode mnie. Nadjechał tramwaj. Pusty prawie. Wsiadłam, rozsiadłam się i przygotowałam na relaksujące 5 minut podróży. Przejechaliśmy przystanek. Tramwaj stoi. I stoi. I bluźni ustami motorniczego. I piszczy przejmująco siakimś alarmem. I stoi. I przeklina. I piszczy. W pełnym zen zjadłam czosnkową bagietkę, poprawiłam torby, wysiadłam z tramwaju, co stał, przeklinał i piszczał, przeszłam przez ulicę w absolutnie niedozwolonym miejscu i przydreptałam do domu. Pieszo.

Od jutra jeżdżę rowerem.

PS. O, errata! Były dwa wypadki

poniedziałek, 4 listopada 2013

W którym autorka wyraża oburzenie

Głębokie oburzenie, bo jest poniedziałek, a nowego odcinka "Masters of Sex" nie ma, będzie za tydzień. Wyrażam focha. Jest to najlepszy nowy serial w tym roku. Wszystko jest w nim dobre: antypatyczny* główny bohater, sympatyczna główna bohaterka, tematyka (!), stylistyka (lata 50. w USA! te stroje! te zachowania!), dialogi, bohaterowie drugoplanowi - wszystko. Bardzo się zgadzam z tym, co o serialu napisała Zwierz, więc co się będę powtarzać (link niesponsorowany).



Bo poza tym w serialach lekka nuda. Poziom trzyma "The Good Wife", a nawet rzekłabym, że się poprawiło od poprzedniego sezonu i oglądam z czystą przyjemnością. No i jestem fanką Julianny Margulies i tego jak ją ubierają w tym serialu.

A poza tym, nuda, panie. Czekam, aż brat kupi nowego Sapka i czytam "Siłę nawyku" do poduszki. Istnieje szansa, że niedługo przeczytam jakąś dłuższą fabułę (w odróżnieniu od książek podróżniczych i popularnonaukowych, które ostatnio czytuję jako jedyne). Stay tuned.


----
 * Musi być anegdata nianiowa, nie? Otóż Dzieć lubi jeść surowe żurawiny. Kwaśniejsze toto niż cytryna. Więc jego mina wygląda mniej więcej tak: "o jakie niedooobre...mmm... jakie pyszne!". No. Mniej więcej takie uczucia wzbudza Bill Masters. 

piątek, 1 listopada 2013

Randka

Dzisiaj na cmentarzu, przy okazji rodzinnego grobbingu przez pomyłkę przywitałam się grzecznie z nie tą osobą, co chciałam. Gdyż z tą osobą z zasady się nie witam wcale, gdyż udawanie, że nie istnieje przez ostatnie 15 lat szło mi wyśmienicie.

Uczucie policzka przy policzku zostało ze mną aż do rodzinnego obiadu, a zmyło się zupełnie dopiero podczas spaceru z moim Bratankiem, który jest kolejnym facetem (cóż z tego, że lat 8), który zaprosił mnie na randkę do parku linowego. I o ile zakład, że będzie jedynym, który doprowadzi sprawę do końca i że to z nim akurat do tego parku pójdę? ;)

poniedziałek, 28 października 2013

Ciocia M.

Wieżowiec z lat 70., ostatnie, dziesiąte piętro, przy dzwonku naklejone kwiatki wycięte z gazety, bo było pęknięcie w farbie, a to przecież brzydko.

Mała kawalerka, pomalowana na biało. Malutki przedpokój, pusty, nie licząc naszykowanych kapci. Kapcie są dla mnie, dla T. Ciocia nie kupiła, bo nie znała rozmiaru. Mój trafiła idealnie. Pokój jest biały i prawie pusty. Na środku stoi stół z czterema krzesłami, na stole nakryte dla trzech osób. Małe talerze, mała miseczka z surówką, z ogórkami małosolnymi i trzecia z mizerią. Zaaferowana Ciocia M., niziutka, w czarnej spódnicy i białej bluzce z haftem na kołnierzyku, leci do kuchni i przynosi ziemniaki w salaterce i kotlety na talerzyku. Cieszy się, że nie je sama, jak na co dzień. Chociaż przyznaje, że czasami nie je wcale, bo nawet apetytu nie ma.

Zachwyt Cioci wprawia nas w zakłopotanie. Trochę jest w nim poczucia winy, bo przecież moglibyśmy przyjeżdżać częściej, to nic nas nie kosztuje.

Po pierwszym wzruszeniu Ciocia M. zaczyna opowiadać. O swoim życiu głównie, o rodzinie. A historie ma takie, że zasługują na wielką literę. To są Historie. Jak ta o Pile i o księdzu, i że od tego czasu nie może oglądać prognozy pogody, bo tam zawsze mówią o Pile, a ona ma już na to miasto alergię. Ale opowiedzieć całości nie mogę, bo Ciocia zaznaczała, żeby nie przekazywać dalej. Powiem tylko, że Historia jest opowiadana najpierw z uśmiechem, z jakim wspomina się kochanków, a potem z obrzydzeniem, z jakim wspomina się kłamców. I z melancholią, z jaką wspomina się obcych ludzi w pociągu, którzy jednak zaważyli na czyimś życiu.

Albo o panu z 4. piętra, który przychodził do Cioci w konkury, bo mu żona umarła. A jak go Ciocia odrzuciła, to się tak obraził, że nawet na "dzień dobry" nie odpowiada. A ona ma już dość prania skarpetek i usługiwania mężczyźnie. Nawet jak przyniesie bombonierkę i bukiet kwiatów. Bombonierkę dała potem sąsiadce obok, a kwiaty wcisnęła innej, z niższego piętra.

Po Historiach Ciocia zaczyna dawać nam prezenty. W tym celu wyjmuje zawartość swoich szafek kuchennych i stawia przed nami kieliszki do wina ("no bo przecież ja już nie piję") i kompotierki, prześliczne. Odmawia przyjęcia pomocy w sprzątaniu czy zmywaniu. Ona sobie spokojnie pozmywa, przynajmniej będzie miała co robić. Bo jak telewizor się popsuł pół roku temu, tak nie bardzo ma co robić. Trochę radia słucha, w nocy, patrząc z 10 piętra na śpiącą Łódź.

piątek, 25 października 2013

Dzieje się!

Mam wrażenie, że od wczoraj minął tydzień. Albo co najmniej parę dni.

Zacznijmy od tego, że miałam iść na koncert Żywiołaka do Kaliskiej. Kotek też miau, prawda. Zamiast tego prosto z pracy poszłam na rozmowę kwalifikacyjną, która odnosiła się z grubsza to tego, żeby dzieci pouczyć trochę polskiego. A potem - ponieważ mi się zupełnie nie chciało - poszłam na jogę. Strategia "im bardziej niechcemiś trzyma cię za nogę, tym bardziej idziesz" działa bez pudła. Wróciłam, zrobiłam sałatkę, usiadłam do poprawek w zleceniu i bach, zrobiła się północ. No to sobie jeszcze sprawdziłam społecznościówki i co? I Kali przysłał partię zdjęć z projektuŚlub. No to się uchachałam, poryczałam, wysłałam milią linków i nie mogłam zasnąć do 2 nad ranem. Matylda była niepocieszona, bo wierciłam się tak, że się do snu nie mogła ułożyć. Zrezygnowana poszła do budki w drapaku.

To wszystko wczoraj. A dzisiaj wydrukowałam zdjęcia, poszłam na pocztę odebrać koszulkę z Othertees (chyba oficjalnie jestem fangirl Sherlocka), odebrałam telefon, że jednak nie chcą mnie na nauczycielkę do świetlicy edukacyjnej... Tutaj ciekawa historia. Właścicielka owej świetlicy jest osobą mocno ideową, a ja poszłam na rozmowę z marszu, bez jakiegoś szczególnego nastawienia pt. "o mamo, o mamo, praca!". I chyba nie tyle doszła do wniosku, że się nie nadaję - bo nawet nie przetestowała moich umiejętności nauczycielskich - ile po prostu charakterologicznie jej nie podpasowałam. A i na wiadomość, że jednak nie chce mnie na dzień próbny zareagowałam "Dobrze, dobrze, rozumiem, niech się pani nie przejmuje", co chyba ubodło ją w miłość własną pracodawcy. Oh well. Życie.

A wieczorem byliśmy na obiedzie u Cioci M. O tym będzie jednak osobna notka, bo Ciocia zasługuje.

Oraz o 22:32 nie można walić młotkiem w ścianę, żeby przybić gwoździe, żeby można było ramki powiesić? Nie? Cholera. 

Na koniec dwa obrazki z dzisiaj.
Ktoś mi zajumał glany.
Kotek gratis.


czwartek, 24 października 2013

Zyskana godzina

Zadzwonił mój pracodawca (jestę nianię), żebym była godzinę później. Z radością zasiadłam do klawiatury, bo przecież chciałam coś fajnego napisać!

Szlag, umknęło mi.

To będzie zdjęcie, obrazek z życia niani.


wtorek, 22 października 2013

Wszystko i nic

W weekend byliśmy na wsi u moich rodziców. Tam czas płynie inaczej. Jak napisał Piotr Strzeżysz: "Czas dostosowany jest do lokalnych, zastanych warunków egzystencji, do geografii miejsca. Nie ma pojęcia jego tracenia. Czas się spędza, ale bynajmniej nie traci" (P. Strzeżysz, Campa w sakwach, Warszawa 2011, s. 194 - btw, a może bym recenzję?).

On żeby dojść do takiego wniosku, przejechał Tybet rowerem. Ja jadę 30 km poza miasto. Różni ludzie, różne potrzeby.


Na jodze w tym tygodniu asany na mięśnie brzucha. Będę martfa.

A, i wczoraj minął miesiąc od #projektślub. Fajnie, nie? ;)

poniedziałek, 21 października 2013

Spokojnie, to tylko ciąg dalszy

Siedziałam ja wczoraj nad zleceniem i pomyślałam, że popisałabym bloga. Żeby nie było: pomysł nie jest nowy, pierwszego bloga założyłam w roku 2005 i on nadal istnieje, ale od teraz istnieje jako archiwum. Blox mnie znudził, poza tym czas chyba na nowe miejsce.

O, tak wyglądał poprzedni blog.

Na tym blogu nie będę marudzić o: kotach (mam od tego inny blog), gotowaniu (jw.), wycieczkach po województwie łódzkim (jw.). Zamierzam marudzić o szeroko pojętym życiu. Pewnie dużo o jodze. Pewnie trochę o związku. O planszówkach. O książkach. O serialach. O pracy - i o tej jako niania, i tej jako składacz książek wszelakich. Pewnie trochę o ludziach obok mnie. O kwiatkach na balkonie. O pierdołach, z jakich składa się egzystencja. Zobaczymy, ile wytrwam.

Czas start.