Od rana pada. Zgodnie z codzienną rutyną synu obudził się tuż po szóstej, zacieszył do kota Hirka, stęknął, został przewinięty i matka polka od karobu poszła robić placki na mleku ryżowym z amarantusem. W tym czasie Stasiek nieortodoksyjnie siedział w wózku wprowadzonym do kuchni i bawił się drzwiami od szafki.
Zjedliśmy śniadanie (ja zjadłam, synu głównie rozrzucił) i widząc szerokie ziewnięcia u latorośli, zdecydowałam, że kładziemy się na mleko i dosypianie.
I zaczął się ryk. I gryzienie. I więcej ryku. Po pół godzinie noszenia, bujania, Maroon 5 z jutuba (don't ask), matka polka odkryła, że dziecko zachomikowało na podniebieniu placka ze śniadania. I że z takim bagażem w paszczy ciężko się przyssać do matki i pójść spać. W ogóle ciężko cokolwiek poza rykiem. Pozbyła się zatem matka polka bagażu (unikając pogryzienia sześcioma zębami) i tak oto synu westchnął, przyssał się i zasnął. A matka obok niego.
Nadal pada. Synu nadal śpi. Odmawiam wychodzenia z łóżka.