wtorek, 24 kwietnia 2018

O różnym pojmowaniu łatwości

Czasem się tak dzieje, że przez feed na FB przewijają mi się dyskusje o karmieniu piersią, w których z wyboru nie biorę udziału. Czytam je jednak i staram się zrozumieć wszystkich dyskutantów, bo ostatnio rozumienie ludzi staje się dla mnie ważne i ćwiczę się, gdzie się da. Kto ma czterolatka w domu, ten zrozumie, że nie zawsze jest to zadanie najłatwiejsze na świecie ;)

Po czytaniu w ostatnich paru dniach takiej dyskusji, doszłam do pewnego wniosku, który może jest banalny, ale wydaje się kluczem w tzw. wojenkach matek odnośnie karmienia. A na pewno jest kluczem do zrozumienia osób "z zewnątrz", niekarmiących (w jakikolwiek sposób, już bądź jeszcze), którzy chcą matkom pomagać.

A tym kluczem jest różne pojmowanie łatwości.

To niby - nomen omen - łatwe. Co jest, a co nie jest łatwością. Przecież wszyscy mają tak samo. Mają taką samą odporność, taki sam sposób patrzenia na świat, taki sam stosunek do karmienia dzieci. A jak mają inny, to ktoś im nakładł głupot do głowy, głupot popartych śmiechu wartymi badaniami. Proste, prawda?

Prawda?...

Ja naprawdę rozumiem, że dla osób z zewnątrz karmienie naturalne, szczególnie jak są po drodze problemy, wydaje się czymś megatrudnym. Męczącym. Ta mama z podkrążonymi oczami i z jakimś obłędem pracująca laktatorem zamiast spać. To dziecko, które na tej biednej mamie wisi i wisi i wisi, i spać nie daje, i zjeść nie daje, i pójść siku nie daje. I przyjąć gości nie daje.

Bo to jest trudne. Jest męczące. Jest czasami doprowadzające do łez, krwi i potu. No jest. Byłam tam. I wtedy większość ludzi powie "Ale po co się tak zarzynasz? Przecież jest mleko w proszku, są butelki, naprawdę nie musi być tak trudno!". I powiedzą to z dobrej woli, chcąc pomóc, nie mogąc patrzeć na tę biedną umęczoną matkę. Dla nich jest to proste wyjście, wyjście, które gwarantuje łatwość. Tylko czyja to jest łatwość?

Czasami mam wrażenie, że ludziom spoza układu "matka-dziecko-rodzina" ciężko jest pojąć, że mama może po prostu chcieć karmić. CHCIEĆ. Niezależnie od problemów, niezależnie od wysiłku. Ona może, ma prawo, chcieć karmić. Nawet jak zalewa się łzami, może nadal chcieć karmić. Rozumiecie? I to, że ona chce, nie oznacza, że padła ofiarą laktoterryzmu i nawiedzonych promotorek karmienia, tylko oznacza, że chce. Uszanuj to, dkn. Nie ratuj jej na siłę. Nie wtykaj butelki, jeśli ona mówi, że chce karmić.

To teraz będzie ściąga. Taki manual, jak wspierać matki karmiące - czyli wszystkie. Bo wszystkie mamy karmią swoje dzieci.

Czaicie różnicę? 


Twoja łatwość nie musi być łatwością innych. Twoje rozwiązania to narzucanie się, nie rozwiązania. Miej to w głowie, jak następnym razem mama karmiąc uzna Cię za wartego zaufania na tyle, by ci pomarudzić o dziecku. Daj jej empatię. I trzymaj swoje przekonania z zamkniętej szufladzie w kąciku umysłu.

niedziela, 12 listopada 2017

Alicja Anastazja - opowieść porodowa

Niniejszy wpis jest opisem porodu. Są w nim używane sformułowania takie jak parcie, skurcz, ból, krocze, obrażenia krocza, krew, łożysko i inne. Jeśli nie masz ochoty czytać takich rzeczy, skończ czytanie tutaj. 


Plany były takie: czekam w domu na regularne skurcze lub odejście wód, jak to następuje to dzwonię do położnej i douli, czekam aż ta ostatnia przyjedzie towarzyszyć mi w domu. Jesteśmy w stałym kontakcie z położną i na finał dojeżdżamy do niej do szpitala. Po drodze jestem aktywna, korzystam z naturalnych metod łagodzenia bólu i wsparcia douli i męża. Rodzę w pozycji wertykalnej, położna mnie łagodnie kieruje i chroni krocze. Ala ląduje na jej kompetentne ręce, mamy długi kontakt skóra do skóry i piękny start w laktację.


Prawda, że ładny plan?


Jak to zwykle bywa, plany planami, a życie życiem.


W poniedziałek, 6 listopada, dziesięć minut po pierwszej w nocy, obudziło mnie pęknięcie pęcherz płodowego. Chlusnęło na pół łóżka, a ja - słowo daję - słyszałam głośne “pyk!”. Nauczona doświadczeniem ze Stasiem, gdzie poród po odejściu wód trwał prawie dwanaście godzin, wstałam, obudziłam Tomka, poszłam się doprowadzić do porządku i zadzwoniłam do położnej i wysłałam SMS do douli. Położna po wysłuchaniu relacji pt. wody mi odeszły, nie mam bolesnych skurczy i nie miałam cały poprzedni dzień - zaleciła pójście spać i stawienie się rano w szpitalu, dyżur zaczynała rano. W razie czego miałam się kontaktować. Do Asi - douli wysłałam SMS, że w zasadzie rodzimy, ale nic się nie dzieje specjalnego na razie.
Około pół godziny po odejściu wód miałam pierwszy bolesny skurcz. Trwał niecałą minutę, więc Tomek przygotował mi posłanie w salonie, żeby nie budzić Tomka i Stasia, jak będę musiał wstać. Położyłam się i zaczęłam drzemać. Wg aplikacji skurcze były co 7-8 minut, trwały minutę-dwie, więc nie zdecydowałam się jeszcze na dzwonienie po Asię. Po drodze ze dwa razy szłam do sypialni tulić Stasia, który się przebudzał, bo nie było mamy.


Wybiła druga. Wędrowałam między pokojem a sypialnią, w międzyczasie usiłując dojść do porozumienia z własnym ciałem, które generowało skurcze zupełnie nieregularnie, raz słabsze, raz silniejsze. Przez moment wydawało mi się, że będę miała biegunkę, więc poszłam do toalety, ale nic z tego nie wyszło. Wkładka była lekko różowa, uznałam, że szyjka się rozszerza i nadal jest spoko. Faceci spali.


Od drugiej czterdzieści skurcze przybrały na intensywności, ale nie na częstotliwości. Nie mogłam siedzieć, wędrowałam. Już wiedziałam, że do rana nie dojedziemy. Znowu poczułam silny skurcz, po którym praktycznie od razu przyszedł następny, którego już nie mogłam tak łatwo przeoddychać. Zatoczyłam się w kierunku łazienki, bo znowu poczułam skurcz jak na biegunkę. Z toalety krzyknęłam na Tomka, że ma dzwonić do rodziców, bo musimy jechać. Sekundę później zmieniłam zdanie, ma dzwonić na pogotowie. W trakcie rozmowy z dyspozytorką krzyknęłam, że czuję główkę i mała rodzi się TERAZ. Stanęłam opierając się o pralkę i na następnym skurczu przyjęłam córkę na własne ręce. Tomek był obok, z dyspozytorką pogotowia na głośnomówiącym. Mała już u mnie na ręku powoli łapała powietrze, Tomek zaczął ją masować po pleckach i za chwilę zapłakała głośno. Niedługo potem umilkła i coraz głębiej oddychała. Dyspozytorka kazała mi położyć się na plecach, więc usiadłam popierając się o wannę. Tomek nakrył nas ręcznikami i szlafrokiem, a potem razem z dyspozytorką (pozdrawiamy i dziękujemy!) kazali mi urodzić łożysko. Byłam nieco zaaferowana córką na ręku, więc na następnym skurczu wypchnęłam łożysko, żeby mi dali spokój. Tomek został pokierowany po klamerki do bielizny, żeby zacisnąć pępowinę (wydaje mi się, że wyparzał najpierw), a ja siedziałam z małą na brzuchu i piersi. Jak zaciskał pępowinę to już nie tętniła. Czekaliśmy na przyjazd pogotowia, Tomek zadzwonił po rodziców, żeby zostali ze Stasiem i żeby ich poinformować, że Ala jest na świecie. Wydaje mi się, że płakał.


Załoga pogotowia podeszła do sprawy ze spokojem, lekarz zacisnął i odciął pępowinę (proponował mi, żebym ja przecięła, ale miałam zajętą prawą rękę). Spakowali łożysko, pomogli mi wstać i usiąść na wózku. Zjechaliśmy do karetki. Było mi zimno, bo byłam w zasadzie naga, przykryta domowym kocem, skupiona na tym, żeby grzać córkę. W karetce był moment, że zapytano mnie, do jakiego szpitala jedziemy. Ale potem i tak zawieźli mnie do Matki Polki, bo najbliżej. W karetce Alicja złapała pierś i tak sobie ssała całą drogę do szpitala i na izbie przyjęć, aż nie zeszła pediatra, żeby ją zbadać. Dostała 10 punktów w skali Apgar, ale była trochę wyziębiona, więc zabrali ją na oddział na dogrzanie.


O pobycie w szpitalu nie mam wiele do powiedzenia. Biurokracja, na przewiezienie na porodówkę czekałam godzinę. W międzyczasie dojechał Tomek z torbą. Jeśli pytanie o Stasia, to przespał całość. Obudził się o siódmej trzydzieści i pytał babcię, czemu nie ma piżamy na sobie. Uznał, że zapomniała założyć.


Pękłam. Przy tak ekspresowym tym i obrażeniach po pierwszym porodzie nie spodziewałam się, że będzie inaczej. To jedyna sprawa, odnośnie której żałuję, że nie miałam położnej przy sobie. Lekarka, która mnie szyła, była zdegustowana i jakby na mnie obrażona, że urodziłam w domu. Zaordynowała oksytocynę, za którą podziękowałam, bo przy karmieniu piersią i tak się macica szybko obkurcza. Następny punkt, który zdegustował panią doktor. Prawie przez to zapomniała mi dać znieczulenia do szycia. I tak nie była delikatna i dodatkowo dość szybka, więc nie wiem, jakiej jakości jest to szycie. Wizyta u fizjoterapeutki uroginekologicznej będzie koniecznością.


Tuż przed szóstą wylądowałam w końcu na oddziale. Na plus to, że oddali mi Alę prawie od razu, więc zaczęłyśmy się tulić i karmić.


Na oddziale byłyśmy dwa dni, wymagane minimum. Nikt nie miał zastrzeżeń. Nie straciłam dużo krwi, nie miałam anemii, z Alą wszystko w porządku.


---


Przez cały poród i długo po nim byłam w jakimś hormonalnym zen. Kontrola utracona przy pierwszym porodzie wróciła do mnie w całości i z nawiązką. Trauma została zaleczona. Inaczej niż przewidywano, ale może to nawet lepiej.

Od współlokatorek z oddziału i od lekarzy, położnych i innych jak refren słyszałam, że podziwiają mnie za zachowanie zimnej krwi. Moja krew nie była zimna. Była gorąca. Moje instynkty były skupione na jednym celu, mój mózg praktycznie nie pracował racjonalnie, w klasycznym tego słowa rozumieniu. Moja kobiecość została potwierdzona w stu procentach. Moje kompetencje zostały potwierdzone w stu procentach. Urodziłam sama. Jak wiele pokoleń kobiet przede mną. Jesteśmy z córką zdrowe. Moim zdaniem ta moc, którą czułam tamtej nocy i parę dni później, jest w każdej kobiecie. Jest nam zabierana, ale jak przyjdzie co do czego to do każdej wróci pełną falą. Jestem o tym przekonana. 

środa, 20 września 2017

Za czym nie będę tęsknić po ciąży?

Ciąża z Alicją (tfu, tfu!) jest póki co w 99% fizjologiczna (odejmuję 1% za przyjmowanie preparatu żelaza). Jest zupełnie inna niż ze Stasiem - spokojniejsza, dość długo "przy okazji" normalnego życia, bez tego skupienia na każdym ukłuciu, ciągnięciu czy chwilowym napięciu brzucha. Prowadzona spokojnie, bez straszenia, bez wielu zakazów "na wszelki wypadek" (wspominałam, że polska służba zdrowia cierpi na nawszelkowypadkizm? Serio sądzę, że to powinna być jednostka chorobowa).

Jest jednak parę spraw, za którymi nie będę tęsknić, jak już się Ala urodzi. Za czym?

Za tempem ślimaka
Tak, chodzenie dostojnie ma swoje usprawiedliwienie, ale ponieważ zwyczajowo mam tempo około 5 km/h, to teraz jest mi po prostu fizycznie i psychicznie niewygodnie chodzić taaak powoooooli.

Za spaniem na lewym boku (rzadziej na prawym)
Nie mogę spać na wznak, bo od tego szumi mi w głowie. Więc zostaje preferowany przez Alę lewy bok (jest ułożona plecami po lewej stronie, kopie mnie głównie z prawy bok) i czasami prawy. Skutki: odgniecione żebra, biodro, drętwiejący kark i obolałe ucho (sic). Tęsknię za możliwością zmiany pozycji bez przebudzania się w nocy.

Za zgagą
Ugh, non stop. Wchodzę do apteki raz na miesiąc i proszę o Rennie. Pani pyta: ile tabletek? Patrzę spode łba i odpowiadam: DUŻO.

Za nadwrażliwością zapachową
Kulminacja była w pierwszym trymestrze, ale nadal zdarza się, że jak coś intensywniej zapachnie, to robi mi się gorzej. I to nie mówię o typowych obrzydliwych zapachach, ale np. za intensywnym zapachem płynu do prania czy płukania na kimś, kogo mijam.

Za lękiem
Pierwszy akapit powiedział Wam, że jest nieźle. No i fizycznie jest nieźle, ale psychicznie jest gorzej. Wracają wspomnienia, a wraz z nimi wraca lęk. Bywa, że mocno świruję, patrzę w kalendarz i liczę, ile zostało do tego magicznego 38 tygodnia (3 tygodnie i 5 dni, jakby kto pytał). Pomimo zadbania o siebie, pomimo umówionej położnej, douli, czytania książek, prób medytacji, nadal co jakiś czas przychodzi panika, że będzie tak samo. To idzie z gadziego mózgu, nie z prawej półkuli - nie bardzo mogę na to coś poradzić. Wywalam moje ataczki paniczki w smsach do douli, pisaniu do zaufanej grupy na FB, skupiam się na robieniu list to-do i odhaczaniu ich w nadziei, że da mi to trochę spokoju ducha.

A czasami piszę głupotki na blogu.

poniedziałek, 18 września 2017

Wyprawka dla noworodka - moja wersja



To już 34 tc. Świadomość, że Staś urodził się w 36 tc sprawia, że do problemu tzw. wyprawki podeszliśmy tym razem nieco wcześniej (przy S. była zamówiona dzień przed porodem i - niespodzianka! - nie zdążyła dotrzeć na czas). Wcześniej, ale jednocześnie z większą wiedzą, co będzie nam potrzebne, co nie, co warto kupić nowe, a co spokojnie da radę używane. A co w ogóle nie jest potrzebne. Ponieważ przeczytałam ostatnio wpis pewnej poczytnej blogerki tzw. parentingowej o wyprawce (z tego, co się zorientowałam, ma ona już dwójkę dzieci), przy którym dość intensywnie robiłam facepalmy, to dzisiaj postanowiłam się podzielić moją wersją. Bo czemu nie. Może jakaś znajoma skorzysta.

Ten wpis jest subiektywny, mówiący o przypadku mojej rodziny. Nie sprawdzi się w przypadku każdej, ale hej - inspirację można wziąć i parę rzeczy przemyśleć.

Co kupiliśmy?

Dla Ali

Komplet wyprawki ubrankowej - używany, kupiony od koleżanki z lokalnej facebookowej grupy sprzedażowej. Oczywiście jest tego za dużo ;) Warto kupować tylko po parę sztuk z najmniejszych rozmiarów, bo noworodki rosną zaskakująco szybko i jestem przekonana, że części kupionych rzeczy Ala nie zdąży założyć. Po 7-8 sztuk bodziaków, półśpiochów/spodenek i pajaców by w zupełności wystarczyło. Do tego jakieś bluzy rozpinane, jesienny kombinezon i już. T-shirty, bluzki przez głowę, śpiochy - nic z tego nie zdawało egzaminu przy Stasiu i teraz też pewnie będzie leżało. Do tego warto zwracać uwagę na to, jak zapinane są ubranka. Noworodek i niemowlę głównie leży na plecach lub na brzuchu. Bluzeczki zapinane na błyszczący (WTF) guziczek na karku są dla mnie synonimem niewygody. A bodziaki najwygodniejsze są zapinane w sposób tzw. kopertowy. Ale cóż - kupiłam pakę, to mam przekrój wszystkiego ;)  Za to kosztowało mnie to 120 zł. Szczerze to po zdjęciach wydawało się, że jest tego nieco mniej ;)

Wózek 2w1 - używany. Znowu od koleżanki. Gondolę ogólnie warto kupować używaną, gdyż nie wiadomo, jaki typ dziecka nam się trafi - Staś wygenerował w pewnym momencie dziki hejt na gondolkę i był noszony wszędzie w chuście. Dlatego teraz z premedytacją kupujemy używkę (przy S. na szczęście też była używka i to za darmo) i z to z założeniem, że ona będzie głównie dla dziadków i cioć i wujków, którzy by mieli ochotę pospacerować z młodzieżą. Do tego wózek można przerobić na spacerówkę, a ponieważ to kolubryna na pompowanych kołach, to będzie na wieś. Do miasta - jak przy Stasiu - pewnie kupimy lekką spacerówkę, która się łatwo składa. I dopiero ten wózek będzie nowy.

Leżaczek Tiny Love 3w1 - używany. Zależało mi na tym konkretnym modelu, bo rozkłada się na płasko i robi się z niego kołyska. Jak wiadomo (wiadomo? ;)) noworodka i małego niemowlaka nie kładziemy w pozycji półleżącej, którą oferuje większość leżaczków na rynku (jedyny wyjątek to zalecenie fizjoterapeuty). Ponieważ nie będziemy mieli łóżeczka dla Ali, to zależało mi na miejscu, gdzie mogłabym ją odkładać w dzień, a które nie byłoby naszym łóżkiem w sypialni.

Chusty - tkane, długie. Niespodzianka! Używane. Grupy sprzedażowe na fb to jednak moc. Tym razem Tomek chce nosić, więc jedna jest dla niego. Dla mnie już leci kangurkowy Didymos, w pożyczce będę miała Oschę i mam kółkowe Indio. Na początek wystarczy, chustoświrstwo rozwinie się z czasem ;) Tak, zakładam, że to będzie główny środek transportu Alicji, tak jak to było przy Stasiu. Tym razem jednak zamierzam dużo wcześniej (w pierwszym miesiącu) zacząć nosić na plecach.

Rożek - czyli taka miękka kołderka, z której można zrobić z dziecka burrito. Jednak to będzie późnojesienne dziecko, okrywadełka się przydadzą, a Tomek lobbuje za rożkiem. Jeszcze dodatkowo będzie kocyk. Bawełniany. Bez minky i innych polarów, które są jednak sztuczne. Te rzeczy będą nowe.

Środki higieniczne - paczka pieluch jednorazowych do szpitala (w planach jest wielopieluchowanie, mamy zapas po Stasiu wszystkiego - zobaczymy, na ile wystarczy nam pary ;)); chusteczki nawilżane Water Wipes - też do szpitala. W domu do mycia dupencji będzie używana - jak przy Stasiu - ciepła przegotowana woda i waciki bawełniane. Krem do pielęgnacji, ten sam, który już się sprawdził - czyli Linomag Bobo A+E. Do tego na sytuacje kryzysowe Alantas Plus maść. Nie jestem fanką Sudokremu, uważam, że za bardzo wysusza i kupimy w razie wyższej konieczności. Frida do nosa, sól fizjologiczna, gaziki jałowe, cążki do paznokci. To wszystko.

Wanienka i przewijak - jedno dostaniemy, drugie wróci do nas nasze. Jedno i drugie się przydaje, choć też dość krótko, patrząc z perspektywy. Jak Ci zaczyna dziecko zwiewać z przewijaka, to uczysz się zmieniać pieluchę w każdych warunkach, nawet jak dziecko stoi lub raczkuje.

Nie wspomniałam jeszcze o termometrze bezdotykowym (warto trochę przyinwestować, bo te cholerstwa potrafią pokazywać temperatury w cały świat).

I to chyba, tadaaam, tyle dla Ali bezpośrednio.

Teraz: co dla mnie

Sukienka do porodu - ponieważ to moja (najpewniej) ostatnia szansa, by odczarować pierwszy poród, traumę po nim i depresję poporodowa, to mam się czuć dobrze i pewnie. I guzik mnie obchodzi, ile to będzie kosztowało.

Rzeczy na połóg - czyli podkłady na łóżko, podkłady połogowe, jednorazowe majtki, cały ten ęnturaż kobiety w połogu, który bywa lekki i prosty, ale zazwyczaj jednak nie. Do tego Tantum Rosa, Citatidrina krem.

Akcesoria do karmienia piersią - jak wspaniale pisała kiedyś Hafija, do karmienia naturalnego potrzebujesz w zasadzie siebie i dziecka. Jednak są rzeczy, które się przydają – niezbędnym minimum wydają mi się wkładki laktacyjne (na razie jednorazowe, ale jak będę potrzebowała na dłużej, to pójdę w wielorazowe) oraz lanolina. Mam laktator jeszcze z czasów Stasia, ale nie sądzę, by był mi potrzebny – jeśli to Twoje pierwsze dziecko, to nie kupuj laktatora. Jeśli będzie konieczność, to można wypożyczyć w kilku 24-godzinnych wypożyczalniach w Łodzi. Mój laktator jest aktualnie w pożyczce, wróci do mnie, jeśli zajdzie potrzeba (urządzenie można pożyczać, ale trzeba sobie dokupić części osobiste – te, które mają kontakt z mlekiem i piersią). Staniki do karmienia kupię po ustabilizowaniu się laktacji (czyli po około 2-3 miesiącach, minimum 6 tygodniach - do tego czasu miękkie staniki-koszulki, nazywane sportowymi, będą ok).

Z rzeczy niematerialnych, ale koniecznych:

Umówiona położna – bo tym razem nie mogę, fizycznie i psychicznie NIE MOGĘ zdać się na łut szczęścia. Mam również plany B i C. Nic przypadkowi.

Doula – do domu na pierwsze skurcze, być może do szpitala na później. Moja dobra znajoma, ultraciepła osoba, pełna wiedzy i empatii. Zasługuję na to, by mieć ją przy sobie.

Książki – „Urodzić razem i naturalnie” Ireny Chołuj, „Kryzys narodzin” Sheili Kitzinger, odświeżenie „Po prostu piersią”.

Dla młodej mamy, moim zdaniem ultrakonieczne - szkoła rodzenia. W ostateczności weekendowa, ale taką zajmującą parę weekendów bardzo bardzo warto. Najlepiej wybrać taką szkołę, która nie jest związana z żadnym szpitalem (z opowieści wynika, że szkoły przyszpitlane uczą głównie, jak być grzecznym w danym szpitalu).

No dobra, to teraz:

Czego nie kupujemy?

Łóżeczka – nie mamy miejsca, poza tym mam lepsze miejsca na składowanie prania oraz na legowiska kotów. Poprzednio mieliśmy po kimś i to rozwiązanie polecam. Może się okazać, że dziecko i tak śpi na mamie, a łóżeczko stoi puste. Szkoda kasy.

Kosmetyków dla dzieci – żelu, szamponu, balsamów (sic), emolientów. Noworodka kąpie się w wodzie, raz na kilka-kilkanaście dni. W szpitalu dajemy możliwość, żeby wchłonęła się maź płodowa, która jest najlepszym emolientem i będzie chronić skórę naszego dziecka jeszcze dłuuugo. Większość kosmetyków dla dzieci i niemowląt ma detergenty porównywalne z tymi w kosmetykach dla dorosłych. Wysuszają delikatną skórę i potem trzeba kupić (ojej) balsamik czy inny kremik. Oliwki to w ogóle syf, nie są do niczego potrzebne (ok, te o dobrym składzie nadadzą się do olejowania włosów mamy ;)). Emolienty stosuje się, kiedy lekarz (dermatolog, nie pediatra czy położna!) stwierdzi konieczność, nie od początku i nie na wszelki wypadek. Polecam bloga i analizy Sroki o kosmetykach dla dzieci. My jesteśmy wierni przy Stasiu marce Babydream – od początku, gdy zaczęliśmy używać aptekarskich ilości żelu do mycia, do teraz, gdy czasami trzylatek wymaga szorowania. Problemów ze skórą brak. Tu też będzie to samo, więc nie musimy specjalnie kupować ;)

Rękawiczek tzw. niedrapek – noworodek ma prawo poznawać świat rączkami. Nawet jak się podrapie. Dotyk to główny zmysł takiego małego człowieka, nie ograniczajmy go.

Butelek, mieszanki mlekozastępczej – bo będę karmić piersią. To jedna z lepszych rad ze szkoły rodzenia – jeśli chcesz karmić piersią, to karm piersią. Nie potrzebujesz niczego „na wszelki wypadek”. Jest XXI wiek, jeśli będzie konieczność, to istnieją sklepy otwarte 24 godziny. Ale jeśli nie będziesz miała takiego back-upu w domu, to z niego nie skorzystasz. Jak będziesz miała, to w końcu się złamiesz. Są momenty w pierwszych trzech miesiącach życia dziecka, że będzie trudno z tym karmieniem. Nie u wszystkich oczywiście, ale jednak. Warto się na to przygotować czytając dobre źródła i wiedząc, gdzie szukać wsparcia, a nie mając na półce puszkę z proszkiem „ratunkowym”. Wsparcie w pierwszych miesiącach daję też ja.

Smoczka – bo zaburza laktację. Jest zastępnikiem piersi, nie odwrotnie („dziecko zrobiło sobie z ciebie smoczek” – kto tego nie słyszał?! – a to jest DOBRE, to FIZJOLOGIA – klik!).

Leków – typu probiotyki czy osławiony Espumisan. Noworodkowi leki podaje się ze wskazania lekarza, poza tym preparaty z esputiconem nie mają udowodnionego działania przeciwkolkowego. O kolce tutaj – klik, klik. O tym, że nie ma związku między kolką z dietą mamy - tutaj.

Herbatek dla niemowląt – bo wszystkie organizacje zdrowa mówią o WYŁĄCZNYM karmieniu piersią przez pierwsze 6 miesięcy życia dziecka. Czyli bez przepajania, bez herbatek, bez wody, rumianku, koperku (który szkodzi!) czy innych „magicznych” herbatek.

Herbatki na laktację – bo one nie działają.

Torby do wózka – ponieważ pewnie wózek będzie w użytku jednak rzadko, to idę w plecak. Dziecko z przodu, plecak z tyłu, trzylatek za rączkę – widzicie to, nie? ;)

Wytrwaliście do końca? Wow ;)

Coś jeszcze Wam przychodzi do głowy? Być może zapomniałam o czymś, co mamy po Stasiu, albo o czymś, co jest jedynie tak wielkim chwytem marketingowym, że nawet nie zwróciłam na to uwagi.









czwartek, 24 sierpnia 2017

Moja mleczna droga

Znalazłam szkic wpisu sprzed prawie dwóch lat. Postanowiłam go opublikować, ponieważ jestem przed kolejną drogą mleczną, kolejną niewiadomą historią i choć mam dość dużo już przepracowane, poukładane w głowie i emocjach, to jednak hormony robią swoje i znowu wracam myślami do pierwszego porodu i okresu bezpośrednio po nim. Chcę wierzyć, że jestem już mądrzejsza, że umiem zadbać o siebie i o to, by narodziny Alicji były odczarowaniem narodzin Stasia, ale zawsze jakiś punkt niepewności zostaje. Będę nad nim pracowała przez następne 10 tygodni.

A tymczasem możecie przeczytać, jaka byłam i co czułam w listopadzie 2015 roku. Pod wpisem mała klamra.

Dzień dobry, nazywam się Ola i karmię mojego syna piersią od czternastu miesięcy.

Tak, zamierzam karmić dalej. Nie, nie wiem, do kiedy. Myślę, że przed maturą się odstawi.

Tak, jest to dla mnie powód do dumy i bardzo ważna część życia.

Czy było trudno? Było bardzo trudno. Staś spędził pierwsze osiem dni swojego życia w inkubatorze/na oddziale neonatologii. Był karmiony moim mlekiem z butelki. Laktator był moim wiernym przyjacielem wtedy, co trzy godziny, system 7-5-3, dzień i noc. Był jedyną rzeczą, która trzymała mnie przy zdrowych zmysłach po koszmarnie ciężkim i urazowym porodzie i przy oddzieleniu od mojego dziecka.

Widzisz, Staś był malutki, na początku poznał butelkę i potem w domu było ciężko.

Nie, nie miałam w domu kupionego "na wszelki wypadek" produktu mlekozastępczego, butelek, wyparzaczy i tego całego badziewia. W głowie miałam, że będę karmić i karmiłam. Mimo że na początku nie umiał chwycić jednej piersi (teraz ta "zła" jest jego ulubioną), mimo że z niepokojem patrzyłam na zegarek, bo przecież powinien jeść co najmniej kwadrans, a nie 6 minut, mimo że szybko przy piersi zasypiał i miał żółtaczkę długo. Kiedy bolały mnie piersi, brodawki, plecy, ręce, byłam obolała po porodzie zabiegowym. Kiedy prawie non stop płakałam i wpadałam w histerię. Karmiłam.

Kiedy zluzowałam? Po pierwszym ważeniu. Okazało się, że przez te 6 minut wyciąga wszystko, co mu było potrzebne i przybiera genialnie. Podskoczył z 10 centyla na 25 i to przy tabelach przeznaczonych dla dzieci karmionych mm!A poza pierwszą dobą życia nie miał w ustach ani kropli mieszanki.

Och, bez wsparcia bym sobie nie poradziła. Serio. Bez męża, który ze stoickim spokojem (a też przeżywał wtedy wiele ciężkich emocji) upewniał mnie, ze nasze dziecko jest najedzone, że śpi, bo noworodki dużo śpią i tyle, że nie głodzę tego centrum mojego wszechświata. Bez mojej mamy, która z olbrzymią czułością upewniała mnie, że wszystko jest dobrze i będzie dobrze.

Skąd Tomek miał wiedzę o karmieniu? Ze szkoły rodzenia. Od Magdy Słomkowskiej. Ludzie, chodźcie do dobrych szkół rodzenia, prowadzonych przez doradczynie laktacyjne czy promotorki karmienia piersią. Chodźcie, chłońcie wiedzę, bo potem ona się tak bardzo przydaje.

Naturalnie przychodzi? Instynkt? Jak jesteś po dwunastogodzinnym porodzie, po całej nocy skurczy, potem błagania o zzo, a i tak kończy się tłumem ludzi w sali, użyciem kleszczy i wywiezieniem twojego dziecka daleko, to czujesz się głównie głodna, zmęczona ponad ludzkie pojęcie, pusta, załamana i masz pęknięte serce, bo panie z twojej sali mają dzieci przy sobie. Gdy dostajesz już swoją kruszynę na ręce, chcesz przystawić, to chcesz to zrobić dobrze. Nie łudź się, że za każdym razem położna ci pomoże. Nie pomoże. Jak nie masz wcześniejszej wiedzy, jak nie wiesz, co to jest nawał, jak mają wyglądać usta dziecka na twojej piersi, jeśli nie wiesz, jak trzymać dziecko i że brzuchem do brzucha, to do tych wszystkich emocji wyżej dodaj jeszcze bezradność i przekonanie o tym, że nie umiesz wykarmić swojego dziecka. Które to przekonanie zapewne będzie podbijane przez położne co krok proponujące butelkę z mm "żeby pani odpoczęła". No cóż, brutalnie powiem, że odpoczywałaś całe swoje wcześniejsze życie. Teraz zaczyna się robota. A jazda hormonalna po porodzie to jazda bez trzymanki. Oj nie, nie przesadzam.

Byłam jedyną matką na oddziale neonatologii Madurowicza, która podejmowała próby przystawiania do piersi i karmiła naturalnie. Jedyną. Laktoterroryzm personelu medycznego na całego.

W sumie nasza droga mleczna trwała 2 lata i 9 miesięcy. Staś odstawił się w 99% bezboleśnie na przełomie maja i czerwca tego roku, jak już byłam w drugiej ciąży.

Czemu karmiłam tak długo, pytacie? A ja się zapytam: a czemu nie? On tego potrzebował, przy całej rewolucji związanej ze żłobkiem i mamą w pracy, ja tego potrzebowałam (tak, wiem, PATOLOGIA, matka nie może potrzebować karmienia piersią, bo to zboczone), żeby dać mu bliskość, którą zabierałam na 10 godzin dziennie. Nie żałuję ani jednej łzy wylanej nad karmieniem, ani jednej nocy, gdy jadał raz - od 21:00 do 5:00 rano, ani jednego karmienia publicznie, niepublicznie, przed aparatem. To był nasz czas, a patrząc z perspektywy niekarmienia od paru miesięcy powiem, że był piękny. Jasne, często męczący, często chciałam sobie "cycki urwać i zostawić", ale nigdy nie miałam poczucia męczennicy, która się poświęca. Karmiłam, bo chciałam i tu jest właśnie clou tego całego zamieszania.

Przede mną karmienie Alicji. Jestem jeszcze mądrzejsza, mam jeszcze więcej wiedzy, mam tłum ludzi, którzy mnie wspierają i wiem, gdzie szukać pomocy. I głębokie przeświadczenie, że będzie dobrze. Musi.

Zdjęcie z sesji "Karmić po łódzku, karmić po ludzku", autorstwa Izy Maciejewskiej, izamaciejewska.pl


niedziela, 25 września 2016

Czarny protest, czarne myśli


Byłam dzisiaj na Czarnym Proteście organizowanym przez Partię Razem w odpowiedzi na przyjęcie przez Sejm do dalszych prac w komisjach projektu ustawy całkowicie zakazującej aborcji i kryminalizującej aborcje, poronienia i ograniczająca możliwości badań prenatalnych (analizę zrobiła Srebrna). 

Byłam dzisiaj na proteście. Ja, która nigdy na protesty nie chodziła. Ale która od zawsze mówiła, że grzebanie w sprawach pozbawiających kobiety, pozbawiających mnie, prawa do decydowania o swoim ciele, będzie tym, co mnie na ulicę wyprowadzi. A nawet sprawi, że będę robić transparenty.

To, co mnie uderzyło na dzisiejszym proteście to ilość ludzi z dziećmi i kobiet w ciąży. Ja też byłam w grupie znajomych matek, z których kilka było w ciąży z drugim dzieckiem. Po stronie "antydemonstracji" była grupa starszych panów i pryszczatych nastolatków z zepsutym megafonem nauczonych odpowiadać hasłami bez myślenia o ich treści. Obrazek mówiący sam za siebie. 

Obrzydliwy projekt ustawy autorstwa Ordo Iuris ma na celu odebranie kobietom prawa do decydowania o sobie, fundamentalnego prawa człowieka. A my, matki, wiemy już, jak ważne, jak podstawowe jest to prawo. 

My, które byłyśmy w ciąży bezproblemowej i idącej gładko i my, które miały ciążę zagrożoną i 40 tygodni drżały o życie i zdrowie swojego dziecka i swoje.
My, które miałyśmy piękne porody i te, które wyszły z oddziału porodowego z zespołem stresu pourazowego. 
My, które mamy dzieci niepełnosprawne i my, których dzieci rozwijają się pięknie.
My, które przeżyłyśmy tragedie i te, u których zawsze było wszystko w porządku. 
My, które zachodziłyśmy w ciąże przypadkiem, my, które starałyśmy się o dziecko długo, my, które musiałyśmy się leczyć i korzystać z rozwoju nauki, żeby zajść w ciążę.
My, samotne matki i my, mające partnerów.

My wszystkie wiemy, że zmuszenie kobiety do bycia w ciąży i urodzenia dziecka jest pogwałceniem najgłębszego, najbardziej fundamentalnego prawa do decydowania o swoim ciele. Nikt nie może nas zmusić do rodzenia dziecka. Nikt nie ma do tego prawa. Moje ciało, moja płodność, moja macica są MOJE. Nie są własnością publiczną. Nie są w ogóle - nie powinny być - przedmiotem debaty. 

My, kobiety, jesteśmy pełnoprawnymi, myślącymi członkiniami społeczeństwa i mamy prawo decydować o sobie i o swojej płodności. Ale najbardziej przerażające jest, ile kobiet o tym nie wie. Uczone od małego, że o ich życiu decyduje ktoś inny (rodzice, nauczyciel, lekarz, ksiądz), że ktoś inny mówi im, jakie powinny być i co powinny robić, żeby być "normalne", teraz chcą takie traktowanie przenieść do prawa. Bo nie wiedzą, że można inaczej. To jest wielka tragedia, na którą my, wykształceni, oczytani ludzie z pierwszego świata, możemy tylko patrzeć bezradnie. Bo po stronie twórców projektu też są kobiety, też są matki. Ale tak zostały wyprane z empatii do innych kobiet, że będą przyklaskiwać uwłaczającym kobietom pomysłom.

Koleżanka dzisiaj powiedziała: "Jestem tutaj, ale to i tak nic nie da". Najprawdopodobniej faktycznie nic nie da, bo dzisiejsza władza w tym kraju nie słucha myślących inaczej. Ale jednak bycie na ulicy, słuchanie hasłeł, czasami ich krzyczenie, ma jedną podstawową wartość: zdejmuje nieco poczucie bezradności. Daje jakiś płomyk nadziei, że może to wszystko sen zły, że może pryśnie. To jest mój kraj i chcę w nim żyć bez lęku. A na razie mam w sobie tylko lęk. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo boją się matki córek. 

Dlatego będę chodzić na marsze, protesty, krzyczeć, robić transparenty i ubierać się na czarno. Bo już raz zostałam całkowicie pozbawiona kontroli nad moim ciałem i wyprana z godności. To było podczas porodu. A teraz podejmuję świadomą decyzję: nigdy więcej.

sobota, 30 stycznia 2016

Co z tą wiedzą?

Jest tak. 
Na początku uczysz się w liceum i wiedza, no, jest obowiązkiem. Czasami przykrym, czasami przyjemnym, niemniej obowiązkiem. Piątka, trója, pała, poprawka, udało się. Potem jest matura, oczywistość, potem idziesz na studia. Tu zdobywanie wiedzy staje się frajdą (jak się dobrze studia wybrało). Pogłębiasz, kopiesz, ekscytujesz się (też jesteś w takim wieku, że ekscytacja przychodzi szybko). Społeczeństwo popiera. Ucz się, ucz, dopóki ci się komórki nerwowe jeszcze rozwijają, a nie zwijają. Jest fajnie. 

Potem zwykle zaczynasz pracować, większość fajnej wiedzy ze studiów gdzieś tam w mózgu siedzi, ale 
bardziej przydatna jest wiedza, co gdzie komu i kto jaki jest i co trzeba, żeby załatwić. Życie.

A potem część zostaje rodzicami.

I nagle okazuje się, że wiedza jest niepotrzebna! Że to wszystko instynkt przecież! Jaka szkoła rodzenia, nie masz na co kasy wydawać?! Z książek będziesz dziecko wychowywała, no ja nie mogę! I czemu te internety tak czytasz, przecież tam nic mądrego nie piszą! I tak dalej.

Otóż.
Hm.  
Nie. 
Instynkt bez wiedzy nie zadziała jak trzeba. Młoda mama po porodzie jest w najbardziej wrażliwym punkcie swojego życia, ma asertywność na poziomie minusowym i posłucha każdego, kto deklaruje, że chce dla jej dziecka dobrze, a ONA ROBI ŹLE. Chyba że ma wiedzę nabytą wcześniej. Chyba że spędziła co najmniej tyle samo czasu na czytaniu o karmieniu piersią (toż to sam instynkt, tyle że nie), ile na wybieraniu obicia wózka. Chyba że poczytała w internetach i wybrała szpital z dobrą kadrą, wspierający. 
Młody tata bez szkoły rodzenia lub dobrej książki będzie bał się dotknąć dziecka. Przewinąć. Podnieść. Bo jeszcze krzywdę zrobi. Nie będzie wspierał w trudnych chwilach, będzie dodawał wątpliwości już i tak pełnej wątpliwości mamie. 
Więc zachęcam — ludzie, czytajcie. Czytajcie najpierw internety, recenzje, żeby wybrać dobre książki. Potem czytajcie te książki. O karmieniu, o noszeniu, o przewijaniu (tak! to też trzeba opanować, żeby krzywdy nie zrobić!), o kąpaniu, o standardach opieki okołoporodowej, o tym, co naturalne, a co jest wymysłem kultury zachodniej (np. oddzielne pokoje dla dziecka od początku). O wszystkim. Czytajcie, filtrujcie, dzielcie przez siebie i swój temperament, potrzeby, ograniczenia, poglądy. Miejcie otwarty umysł, bo poglądy mogą się Wam zmienić o 180 st i to zwykle wyjdzie wam to na zdrowie. Wiedza, każda wiedza jest dobra. Rady od waszych rodziców też są dobre — przynajmniej będziecie wiedzieć, co mówiono i jak robiono 30 lat temu. Jednocześnie miejcie w głowie, że babcia może się mylić. Że — fakt — wychowała w taki a nie inny sposób i żyjo!, ale wasze dziecko Wy wychowujecie w swój sposób i też będą te dzieci żyć. Czy szczęśliwiej czy nieszczęśliwiej to już zostawcie do oceny swoim dzieciom za 30 lat. To za każdym razem jest test na żywym organizmie, jednej sprawdzonej recepty nie ma. 
Nie bójcie się iść swoją drogą, tylko wybierzcie ją świadomie. 

———
W marcu i kwietniu idę na kurs Promotora Karmienia Piersią, czyli będę certyfikowaną laktywistką (czy, jak kto woli, laktoterrorystką). Będzie się wtedy można mnie pytać o różne rzeczy i ja odpowiem, bo będę wiedzieć. Jak się uda, to planuję spotkania o karmieniu za symboliczną opłatę i będę też dostępna dla młodych mam, żeby pomóc na początku mlecznej drogi. Konsultacja będzie kosztowała tyle, co puszka mleka modyfikowanego.