wtorek, 5 listopada 2013

Ballada o trasie WZ

Mieszkam i pracuję przy trasie WZ. Wiecie, taka duża arteria z zachodu na wschód (i z powrotem) przecinająca całe miasto. Aktualnie trasa jest w remoncie. Czyli wszystko stoi. Stoją samochody, stoją autobusy (w tym zastępcze), stoją ludzie na przystankach. Ale o czym to ja miałam? A, wypadek dziś był. Zderzyło się auto osobowe z autobusem dokładnie na skrzyżowaniu, gdzie ruch wschód zachód jest ograniczony do jednej nitki jezdni w każdą stronę. Samo centrum Łodzi. Mam niejasne wrażenie, że wina w wypadku była po stronie samochodu, któremu się spieszyło i co będzie patrzył na czerwone, albo na takiego śmiesznego faceta w białej czapce wymachującego rękami i tym śmiesznym biało-czerwonym czymś. Dużo ich jest, więc pewnie nie są ważni.
Sęk w tym, że wsiadam do autobusu (który stoi, ofc) przy tym właśnie skrzyżowaniu. Tyle, że dzisiaj nie wsiadłam, postanowiłam być sprytna i przeszłam do przodu (as in: w kierunku domu) jeden przystanek, by wsiąść do tramwaju. Tramwaj wydzielone torowisko ma, będzie git. Tramwaju na horyzoncie nie uświadczywszy doszłam do wniosku, że w sumie mogłabym zrobić zakupy jedzeniowe w Burżujskim Sklepie na "A", który był po drugiej stronie ulicy. Jak pomyślawszy, tak zrobiwszy. Wyszłam Ci ja 20 minut później ze sklepu z następną torbą do kolekcji (to już była trzecia) i poszłam na przystanek tramwaju. Czekawszy na tramwaj z pewną melancholią obserwowałam jadące nagle stadami autobusy do domu znajdujące dokładnie po skosie dużego skrzyżowania ode mnie. Nadjechał tramwaj. Pusty prawie. Wsiadłam, rozsiadłam się i przygotowałam na relaksujące 5 minut podróży. Przejechaliśmy przystanek. Tramwaj stoi. I stoi. I bluźni ustami motorniczego. I piszczy przejmująco siakimś alarmem. I stoi. I przeklina. I piszczy. W pełnym zen zjadłam czosnkową bagietkę, poprawiłam torby, wysiadłam z tramwaju, co stał, przeklinał i piszczał, przeszłam przez ulicę w absolutnie niedozwolonym miejscu i przydreptałam do domu. Pieszo.

Od jutra jeżdżę rowerem.

PS. O, errata! Były dwa wypadki

3 komentarze:

  1. Wiem, latem się nim poruszałam codziennie, bo miałam jeszcze sporo jeżdżenia po mieście. Sęk w tym, że wyjmowanie roweru z piwnicy i wkładanie go z powrotem trwa dłużej niż samo jeżdżenie nim do pracy (w jedną stronę rowerem jadę 6 minut). Ale teraz ten argument stał się redundantny.

    OdpowiedzUsuń
  2. I dlatego to ja powiedziałam szefowi, że mnie może zobaczyć najwyżej raz w tygodniu o ile nie spadnie śnieg z gradem i żabami. Praca zdalna - każdemu tego życzę w naszym cudnym mieście. Dzięki niej oszczędzam 2.5 - 3 h dziennie na dojazd i powrót.
    Poz. A :)

    OdpowiedzUsuń