Mieszkam i pracuję przy trasie WZ. Wiecie, taka duża arteria z zachodu na wschód (i z powrotem) przecinająca całe miasto. Aktualnie trasa jest w remoncie. Czyli wszystko stoi. Stoją samochody, stoją autobusy (w tym zastępcze), stoją ludzie na przystankach. Ale o czym to ja miałam? A, wypadek dziś był. Zderzyło się auto osobowe z autobusem dokładnie na skrzyżowaniu, gdzie ruch wschód zachód jest ograniczony do jednej nitki jezdni w każdą stronę. Samo centrum Łodzi. Mam niejasne wrażenie, że wina w wypadku była po stronie samochodu, któremu się spieszyło i co będzie patrzył na czerwone, albo na takiego śmiesznego faceta w białej czapce wymachującego rękami i tym śmiesznym biało-czerwonym czymś. Dużo ich jest, więc pewnie nie są ważni.
Sęk w tym, że wsiadam do autobusu (który stoi, ofc) przy tym właśnie skrzyżowaniu. Tyle, że dzisiaj nie wsiadłam, postanowiłam być sprytna i przeszłam do przodu (as in: w kierunku domu) jeden przystanek, by wsiąść do tramwaju. Tramwaj wydzielone torowisko ma, będzie git. Tramwaju na horyzoncie nie uświadczywszy doszłam do wniosku, że w sumie mogłabym zrobić zakupy jedzeniowe w Burżujskim Sklepie na "A", który był po drugiej stronie ulicy. Jak pomyślawszy, tak zrobiwszy. Wyszłam Ci ja 20 minut później ze sklepu z następną torbą do kolekcji (to już była trzecia) i poszłam na przystanek tramwaju. Czekawszy na tramwaj z pewną melancholią obserwowałam jadące nagle stadami autobusy do domu znajdujące dokładnie po skosie dużego skrzyżowania ode mnie. Nadjechał tramwaj. Pusty prawie. Wsiadłam, rozsiadłam się i przygotowałam na relaksujące 5 minut podróży. Przejechaliśmy przystanek. Tramwaj stoi. I stoi. I bluźni ustami motorniczego. I piszczy przejmująco siakimś alarmem. I stoi. I przeklina. I piszczy. W pełnym zen zjadłam czosnkową bagietkę, poprawiłam torby, wysiadłam z tramwaju, co stał, przeklinał i piszczał, przeszłam przez ulicę w absolutnie niedozwolonym miejscu i przydreptałam do domu. Pieszo.
Od jutra jeżdżę rowerem.
PS. O, errata! Były dwa wypadki.
Rower da Ci wolność
OdpowiedzUsuńWiem, latem się nim poruszałam codziennie, bo miałam jeszcze sporo jeżdżenia po mieście. Sęk w tym, że wyjmowanie roweru z piwnicy i wkładanie go z powrotem trwa dłużej niż samo jeżdżenie nim do pracy (w jedną stronę rowerem jadę 6 minut). Ale teraz ten argument stał się redundantny.
OdpowiedzUsuńI dlatego to ja powiedziałam szefowi, że mnie może zobaczyć najwyżej raz w tygodniu o ile nie spadnie śnieg z gradem i żabami. Praca zdalna - każdemu tego życzę w naszym cudnym mieście. Dzięki niej oszczędzam 2.5 - 3 h dziennie na dojazd i powrót.
OdpowiedzUsuńPoz. A :)