
No to teraz, co myślę ja. Bo, niespodzianka, też mam jakieś zdanie.
Ogólnie jestem przeciwna tak zwanemu terrorowi laktacyjnemu, czyli poglądowi, że każda, absolutnie każda matka musi karmić piersią, bo (tu litania argumentów prozdrowotnych), bo (tu litania argumentów związanych z bliskością), bo (tu litania argumentów pt. ja tak robię, więc jest to najlepsze, bo najmojsze). No przykro mi, nie przekonuje mnie to. Szanuję każdą decyzję, jaką podejmuje matka/rodzice, bo wychodzę z - może głupiego - założenia, że te 99% matek chce dla dziecka tego, co najlepsze w jej sytuacji i w jej prywatnym i osobistym przypadku rodzinnym. Poza tym nikt mi nie powie, że dziecko karmione mlekiem modyfikowanym jest głodzone i strasznie zaniedbane, no bo proszęęęę, to bezedura jakaś. Nadchodzi jednak jedno, wielkie, soczyste ALE.
ALE.
Szanuję każdą decyzję podejmowaną przez matkę, o ile jest ona podejmowana przy posiadaniu pełnej, możliwie nieskażonej ideologią, wiedzy odnośnie różnic w karmieniu piersią a karmieniem mlekiem modyfikowanym. Bo przypadków, gdy kobieta fizjologicznie nie może karmić/nie ma pokarmu jest naprawdę bardzo mało (co nie znaczy, że się nie zdarza, po prostu jest bardzo mało, nie powiem dokładnie ile, bo nie chce mi się szukać źródeł). Między bajki można włożyć teksty pt. "ma Pani zły pokarm!", "dziecko się nie najada, ma Pani za cienkie/chude mleko!", "płacze, bo na pewno nie dojada!" (niespodzianka, niemowlę może płakać z wielu różnych powodów, bo to - duh - jego jedyna możliwość na komunikowanie się ze światem), "straciła Pani pokarm!" (mówione w drugiej, trzeciej dobie po porodzie), "po cesarce nie da się karmić piersią!", itepe, itede. Drażni mnie, że położne w szpitalach celują w takich tekstach i doprowadzają biedną, wymęczoną świeżą matkę do spazmów z poczucia winy. Bo to po prostu jest gówno prawda i dobrze mieć tego świadomość. Jeśli kobieta była w dobrej szkole rodzenia, przeczytała jakąś mądrą książkę z zakresu kp, ma telefon do najbliższej poradni/konsultantki laktacyjnej, wszystko po porodzie działa jak trzeba (siara, te sprawy), ale podejmuje mimo wszystko decyzję o niekarmieniu piersią (tak! nawet z powodu wygody!), to ja nie mam nic do tego. Jej dziecko będzie szczęśliwe, bo ona będzie szczęśliwa i nie będzie w stresie, bo robi coś, czego nie chce. Tylko tyle i aż tyle. Żyj i pozwól żyć innym.
A ponieważ już niedługo ja będę przez szeroko pojęte środowisko maglowana w sprawach żywienia Stasia, oświadczam, co następuje: zamierzam karmić piersią. Nie dlatego, że rodzicielstwo bliskości, blabla (serio, niektóre tezy z książki pani Stein mnie wykręcają, niektóre są ok). Nie dlatego, że uważam, że mleko modyfikowane to samo ZUO, MROK I SZATAN. Dlatego, że chcę i uważam to za naturalne. Jednocześnie przyjmuję do wiadomości, że może się nie udać i serio, jakoś nie sądzę, bym bardzo płakała z tego powodu (trochę mogę). Przy czym oświadczam publicznie, że jeśli ktokolwiek skomentuje moją dietę podczas karmienia Młodego (np. zaglądając mi w talerz i pytając, czy jestem pewna, że to mogę jeść - w wersji light), spróbuje mnie wpędzać w poczucie winy, bo Młody na kolkę i to na pewno przez coś, co zjadłam/nie zjadłam, spróbuje mnie przekonać, że powinnam dopajać glukozą lub innym świństwem (przykro mi, ale nie) lub dokarmiać czymś poza mlekiem do skończenia przez Młodego tego szóstego miesiąca (przykro mi, ale nie) - jeśli ktoś spróbuje zrobić tego typu komentarz, reakcją będzie gwałtowne odcięcie się od pytającego. Gdyż szczerze, jestem już dość duża, by podejmować własne decyzje i dość dojrzała, by wiedzieć, że nie wszystkich da się zadowolić, więc czasami lepiej się odciąć dla własnego zdrowia psychicznego. A że jednocześnie jednostka zostanie odcięta od mojego syna - O JAK MI PRZYKRO.
No. To tyle w temacie.
PS Zdjęcie stąd: http://img.howcast.com/thumbnails/500832/following_a_good_breastfeeding_diet_xxxlarge.jpg