Przeczytałam ja dzisiaj na blogu koleżanki, którą lubię i którą szanuję, że mój ślub był jedynie cywilną umową, bo przecież paru minut przed urzędnikiem nie można nazwać "ślubem", bo jak to tak. I najpierw zrobiło mi się niemożebnie przykro. A potem się wkurwiłam. Aż się Staś zaczął mi w brzuchu kotłować.
Dlaczego, zapytacie. Przecież dziewczyna prawdę pisze. Jedyny ważny i "prawdziwy" ślub to taki przed księdzem, w kościele, trwający co najmniej pół godziny. Inaczej się nie liczy.
A chuj prawda.
Ślub jest tym, czym chcecie, żeby był. Jeśli idziecie do urzędu z nastawieniem, że to tylko formalność, papierek, i phi, nic tam w tym akcie nie ma, to będzie to tylko tym.
Jeśli pójdziecie do kościoła, bo chce tego rodzina i bo będzie to ładnie na zdjęciach wyglądało, to będzie to również tylko tym: odbębnieniem obowiązku i zaspokojeniem próżności. Szczególnie, jeśli z kościołem katolickim macie tyle wspólnego, że pojawiacie się na pogrzebach i ślubach rodzinnych, ostatnio na mszy byliście przed bierzmowaniem, mieszkacie od lat z partnerem/partnerką "na kocią łapę", a pojęcie grzechu jest dla was elastyczne. Wtedy do tego wszystkiego będziecie hipokrytami. Próżnymi hipokrytami.
To ja już wolę pójść do urzędu, w głowie mieć nastawienie na rytuał przejścia, przeżyć to głęboko i pięknie, a nie być hipokrytą. Bo czego, jak czego, ale hipokryzji nie znoszę. I mnie ona wkurwia.
![]() |
Mój sztuczny ślub, z którego jestem dumna. |